29 lat temu Piotr Tomczyk wyszedł z domu w Iwanowicach Dworskich (woj. małopolskie) z zamiarem udania się do Krakowa. Jednak do pracy w hucie nie dotarł i od tego czasu jego los jest nieznany.
Czy można zniknąć, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu? Okazuje się, iż tak. Tym bardziej, iż zdarzenie to miało miejsce blisko 30 lat temu, gdy nie było jeszcze tak popularnego w tej chwili monitoringu. Młody człowiek wyszedł z domu i zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu. Czy dziś po tylu latach uda się rozwiązać tę zagadkę?
Na przełomie lat 80.- 90. ubiegłego wieku, milicja a później policja otrzymywała rocznie około 10 tysięcy zgłoszeń o osobach zaginionych, z tego 700-800 pozostawało niewyjaśnionych. To właśnie jedna z takich spraw.
Nie lubił się bawić
Piotr Tomczyk we wtorek, 23 marca 1991 roku, przed Świętami Wielkanocnymi wyszedł z domu w Iwanowicach Dworskich w godzinach południowych i udał się na przystanek. Zwykle autobusem dojeżdżał do Nowego Kleparza w Krakowie, a stamtąd komunikacją miejską do Nowej Huty, do pracy w hucie im. T. Sędzimira (dawniej im. Lenina). W tym dniu spóźnił się na autobus i liczył na tak zwaną okazję, ponieważ nie jeździły jeszcze wówczas popularne w tej chwili busy komunikacji prywatnej.
– Zbliżały się Święta Wielkanocne i w domu miałem dużo pracy, poprosiłem Piotrka, żeby po pracy kupił w Krakowie na Kleparzu śledzie. Wtedy na zakupy jeździło się do miasta. I to był ostatni raz, kiedy widziałem syna – opowiada Zygmunt Tomczyk.
Piotr Tomczyk urodził się w 1969 roku i był najstarszym z piątki rodzeństwa. Wraz z rodzicami i braćmi zamieszkiwał w Iwanowicach Dworskich, gdzie rodzice posiadali gospodarstwo rolne. Z wykształcenia był technikiem elektronikiem. Po ukończeniu szkoły średniej został powołany do służby wojskowej. W wojsku spędził tylko kilka miesięcy, prawdopodobnie na skutek załamania spowodowanego zjawiskiem „fali”, próbował popełnić samobójstwo. Prosto ze szpitala powrócił do domu. O swoich przeżyciach związanych z wojskiem nie opowiadał. Pracował w hucie, a popołudniami naprawiał mieszkańcom wsi radia i telewizory. Na brak pracy nie narzekał. Był kulturalny, uprzejmy, lubiany, nie miał wrogów. Miał dziewczynę z sąsiedniej miejscowości, ale na zabawy – jedyną wówczas rozrywkę na wsi, nie chodził. Jak to powiedział jeden z braci Piotrka: – Nie lubił się bawić, wolał siedzieć w domu.
Mężczyzna miał bardzo dobry kontakt ze swoim ojcem. Zygmunt Tomczyk chwali syna: – Piotrek bardzo mi pomagał, we wszystkim, był w tym czasie moją prawą ręką. Po pracy w hucie z własnej woli pomagał mi w pracy w polu. Mieliśmy ze sobą bardzo dobry kontakt, rozmawialiśmy o wszystkim. Wiedziałem, iż chodził do biblioteki Adwentystów Dnia Siódmego w Krakowie na ulicy Lubelskiej, choć wyznania nie chciał zmieniać i w dalszym ciągu chodził do naszego kościoła. Miałem w nim oparcie, zawsze mogłem na niego liczyć.
Śledztwo ojca
Pomimo iż od zaginięcia minęło blisko trzydzieści lat, to ojciec nigdy nie pogodził się z zaginięciem syna i do dziś nie ustaje w poszukiwaniach. Nie czekając na efekt policyjnych poszukiwań, od początku prowadził prywatne śledztwo.
Bezpośrednio po zaginięciu syna razem z krewnymi sprawdził wszystkie szpitale w Krakowie, a choćby te psychiatryczne w Krakowie i odległej Morawicy. Brał bowiem pod uwagę sytuację, iż może syn stracił pamięć wskutek jakiegoś urazu głowy odniesionego na przykład w wyniku napadu lub wypadku.
Ustalił, iż znajomy syna, który wracał z pracy w tej samej hucie, był na tym samym przystanku co on 20 minut później, ale już go nie zastał. Wygląda na to, iż chłopak odjechał okazją. Nigdy jednak nie ustalono, jakim samochodem. Początkowo znajoma rodziny twierdziła, iż Piotrek wsiadł do białego samochodu, gwałtownie jednak się z tego wycofała.
Zygmunt Tomczyk z czasem zaczął przypominać sobie słowa Piotra, który wspominał, iż może kiedyś wyjedzie, ale nie sam, ma fajnego kolegę w Krakowie. Ojciec ustalił, iż dokładnie miesiąc po zaginięciu Piotra, czyli 25 kwietnia 1991 roku, zaginął 21-letni mieszkaniec Krakowa Robert Jackowski. Jak się okazało, młodzi mężczyźni poznali się na praktykach zawodowych. Poza tym Piotrek bywał w mieszkaniu Roberta na Alei Słowackiego w Krakowie. Mieli wspólnych znajomych, okazało się także, iż Tomczyk miał drugą dziewczynę, która mieszkała w Krakowie na ulicy Dobrego Pasterza.
Zygmunt Tomczyk uważa, iż te dwa zaginięcia nie są zbiegiem przypadku. Korzystał z pomocy jasnowidza, który patrząc na zdjęcie powiedział: – Piotrek żyje i jest człowiekiem sukcesu.
To utwierdziło mężczyznę w przekonaniu, iż syn żyje. Zarówno ojciec Piotra, jak i jego bracia, nie dopuszczają do siebie myśli, iż mógł paść ofiarą przestępstwa. Skłaniają się raczej ku teorii, iż mężczyzna wybrał inne życie, z dala od rodziny. W tym wypadku dziwi fakt, iż z domu nie zabrał żadnych swoich rzeczy. Tydzień po jego zaginięciu na adres domowy Piotra Tomczyka dotarło powołanie do odbycia dalszej służby wojskowej.
– Wierzę, iż mój syn żyje. Tam jest działka Piotrka, tam miał stanąć jego dom, tyle lat czeka na niego, ale czy się doczeka? – Zygmunt Tomczyk wskazuje działkę naprzeciw swojego domu – Czy ja się doczekam, już mi kilka czasu zostało.
W czasie rozmowy wzruszenie maluje się na twarzy tego niemłodego już człowieka, a do oczu napływają łzy. Dokąd da radę, nie przestanie go szukać. Wierzy, iż któregoś wieczora, gdy będzie oglądał telewizję, do pokoju wejdzie syn i on mu powie: – Cześć Piotrek – tak, jakby się nic nie stało, jakby nie było tych 29 lat.
Ucieczka przyjaciół?
Bardzo często rodziny zaginionych uważają, iż skoro syn czy córka nie wrócili do domu, to znaczy, iż stało się coś złego, ulegli wypadkowi, może stracili pamięć. W tym przypadku jest inaczej. Zarówno Zygmunt Tomczyk uważa, iż jego syn żyje, jak i matka Roberta Jackowskiego.
– Czy jeszcze kiedyś zobaczę Roberta? Jestem pewna, iż on żyje – Jak mantrę powtarza Alicja Woysław-Jackowska. 25 kwietnia 1991 roku jej syn Robert Jackowski wyszedł z mieszkania, kiedy ona i mąż byli w pracy. Odjechał samochodem ojca, marki Fiat 126 p, koloru białego. Nic więcej z domu nie zabrał. W mieszkaniu pozostawił list, którego nie mogła odczytać. Niestety ten list do dzisiaj się nie zachował. Po zaginięciu syna Jackowscy zgłosili ten fakt na policję. Na własną rękę szukali Roberta w szpitalach, a także w miejscach, w których razem z nim bywali na wakacjach. Wynajęli płetwonurków i przeszukiwali akweny wodne, ponieważ według jasnowidza Jackowskiego, porzucony samochód miał się znajdować na środku jeziora. Dziś trudno z całą pewnością ustalić, które to były zbiorniki, ponieważ kobieta nie pamięta.
Jej mąż zmarł kilka lat temu i pozostała sama. Niestety nie ma nikogo, kto mógłby potwierdzić jej słowa. O synu opowiada, iż był impulsywnym buntownikiem. Przez krótką chwilę fascynował się satanizmem, w tym czasie matka zabrała go do Duszpasterstwa Akademickiego. Jak sama mówi, myślała, iż go uratowała. Winą za zniknięcie syna obarcza jego dziewczynę, opuścił dom po tym, jak go porzuciła. Innych powodów nie widzi. Syn już wtedy miał swoje mieszkanie na Alei Słowackiego w Krakowie, a pracował w Szpitalu im. Jana Pawła II.
O tym, iż kolegował się z Piotrem Tomczykiem, dowiedziała się od jego ojca już po jego zaginięciu. Po zaginięciu Roberta i śmierci męża została sama, nie ma rodziny. Nie szuka już syna, bo wiek i zdrowie jej nie pozwalają, ale nigdy nie przestała na niego czekać i wierzy, iż on żyje.
Zarówno ojciec Piotra Tomczyka, jak i matka Roberta Jackowskiego nie dopuszczają do siebie myśli, iż ich dzieci nie żyją. Czy są to tylko pobożne życzenia rodziców, którzy czekają na powrót „marnotrawnych synów” blisko 30 lat? Czy może tak, jak się to czasami zdarza, młodzi mężczyźni nie mieli odwagi stawić czoła problemom i wybrali ucieczkę? Odeszli bez pożegnania, pozostawiając za sobą, jak w przypadku Piotra nieuregulowaną służbę wojskową, czy nieszczęśliwą miłość, bądź konflikt z matką, w drugim przypadku.
Dawna koleżanka Piotra Tomczyka zaprzecza, iż mogła być to jego świadoma i przemyślana decyzja. Nie wierzy, iż mógł to zaplanować. Wydaje się przeczyć temu także to, iż był on bardzo związany ze swoim ojcem. Z matką pokłócił się przed zaginięciem, w złości miał jej powiedzieć, iż go nie zobaczy. Tak też się stało, matka zmarła kilkanaście lat temu. Czy świadomie pozostawiłby ojca w rozpaczy na całe życie? A przecież wystarczyłaby jedna kartka, iż żyje i żeby go nie szukać. Wystarczyłoby zgłosić na policji, iż żyją i nie życzą sobie, aby ich aktualne adresy przekazać rodzinie. W takim przypadku zostaliby skreśleni z policyjnej listy osób zaginionych.
Zgodnie z obowiązującymi przepisami czynności w sprawie zaginięcia Piotra Tomczyka były prowadzone przez policję do kwietnia 2015 roku. Sprawa jest jednak przez cały czas czynna przez okres 25 lat i w przypadku wystąpienia nowych okoliczności zostanie wznowiona.
Policjanci między innymi weryfikowali, czy zaginiony przekroczył granice RP. Z tego co wiadomo Zygmuntowi Tomczykowi, to jego syn nie posiadał paszportu, ale miał jakiś dokument z wizerunkiem orła. Nie potwierdzono związku zaginionego z pojazdem koloru białego. Kilka lat wstecz od braci Piotra Tomczyka pobrany został materiał do badań DNA. Żadne jednak z podjętych przez policję czynności nie doprowadziły do ustalenia, co stało się z Piotrem Tomczykiem. Również losów Roberta Jackowskiego do dnia dzisiejszego nie udało się policji ustalić. Jednak w tym przypadku akta sprawy się nie zachowały.
Rodziny obu zaginionych wciąż jednak mają nadzieję, iż mimo upływu lat znajdzie się ktoś, kto będzie miał informacje, mogące się przyczynić do ustalenia ich losów.
Lidia Mulewicz