z Krzysztofem Jackowskim rozmawia Janusz Szostak
Kiedy zorientował się Pan, iż ma dar jasnowidzenia?
Stało się to, gdy miałem 27 lat. Wcześniej nie zdawałem sobie z tego sprawy, nie interesowałem się tym w ogóle. Było tak, iż leżałem w łóżku i nagle skojarzył mi się wysoki, metalowy komin i spadający z niego mężczyzna. Następnego dnia, na terenie jednej z firm w Człuchowie, gdzie mieszkam, z komina spadł mężczyzna. Dla mnie to było wówczas szokujące, i ja takich przeczuć miałem wiele. Od samego początku mnie to fascynowało, bowiem widziałem sceny, które się potem działy. Zacząłem zwierzać się z tego znajomym, ale zwykle uśmiechali się ironicznie, słuchając o tym, co mówię. Zwierzyłem się też pewnemu człowiekowi, który interesował się takimi sprawami. Ten pan Eugeniusz potraktował poważnie to, co ja mu mówiłem, i dał mi książkę o Stefanie Ossowieckim, przedwojennym jasnowidzu. I ja po przeczytaniu tej książki zrozumiałem, iż te przeczucia, które mnie nachodziły przed snem, iż to może mieć związek z jasnowidzeniem.
Odnalazł Pan kilkaset ciał zaginionych osób, rozwiązał wiele innych spraw, w których odnajdowano choćby zaginione dokumenty czy dzieła sztuki. Czy jest sprawa, która szczególnie utkwiła Panu w pamięci?
Każda z tych spraw ma dla mnie swoje znaczenie jako doświadczenie. W ubiegłym roku, 16 października, zaginął w Warszawie 79-letni mężczyzna, który nazywał się Marian Grzegorz Figiel. On poszedł na Cmentarz Bródnowski ze swoją żoną i szwagierką, ale w pewnym momencie powiedział do żony, iż wraca do domu, bo go boli biodro. Miał kilometr do domu z cmentarza, ale tam nie doszedł. Szukano go osiem dni. Policja przeszukała cały cmentarz i jego okolice. Bez efektu. Ja dostałem dziewiątego dnia od rodziny zaginionego dwie czapki i jego fotografię. Nie wiedziałem wówczas, iż poszedł on na cmentarz w towarzystwie dwóch kobiet. Skoncentrowałem się i najpierw w swojej wizji zobaczyłem tego mężczyznę na cmentarzu właśnie w towarzystwie dwóch kobiet, które patrzyły się na niego pobłażliwe. Wtedy jeszcze myślałem, iż może żyje. Na drugi dzień zająłem się tą sprawą od rana jeszcze raz. Długo nie byłem w stanie nic ustalić. Po południu odłożyłem czapkę i zdjęcie, i uznałem, iż nie dam rady. Nie robię tego, nie potrafię – pomyślałem. Położyłem się na kanapie nieco zdenerwowany, iż nie potrafię nic w tej sprawie zrobić. I w myślach powiedziałem: „Facet, powiedz mi kurwa, co się z tobą stało?”. I w tej chwili miałem takie skojarzenie, jakby on do mnie mówił, nie używając słów: „Przeszedłem jedną przecznicę, doszedłem do drugiej przecznicy i wtedy pomyślałem, iż wrócę do nich na cmentarz”. Jednak ja miałem przeczucie, iż on nie wrócił na cmentarz, tylko skręcił w uliczkę w lewo i tam leży martwy. Zerwałem się z łóżka i w Internecie sprawdziłem, jaka to jest ulica. To była ulica Podobna, po jednej stronie są domy jednorodzinne, a po drugiej wysoki mur cmentarny. Zaznaczyłem na mapie, gdzie szukać ciała i wysłałem to rodzinie zaginionego. Po kilkudziesięciu minutach zadzwonił do mnie syn Mariana Figla i powiedział, iż znalazł ciało ojca. Leżało między murem cmentarnym, za starymi betonowymi słupami. Dla przechodniów było niewidoczne. Dlaczego ta sprawa jest dla mnie niezwykła? Przecież miałem wiele takich spraw. Otóż, tego dnia wieczorem, gdy zwłoki tego człowieka były już w kostnicy, poszedłem do piwnicy rozpalić w piecu. W pewnym momencie aż mnie przeszyło, poczułem, iż ktoś tam jest. Ja nie czułem lęku, miałem jednak silne poczucie, iż ktoś tam jest. Oczywiście nie fizycznie. Zdałem sobie sprawę, iż ja tego faceta przywołałem, jego rodzina już go ma, jego ciało jest w kostnicy, ale dusza jest tu, w mojej piwnicy. I tak stojąc w tej piwnicy, zapytałem: „To teraz powiedz mi, jak się umiera?”. Wtedy skojarzyła mi się jakby wstążeczka z kokardą, taka jakby z dymu, jak mgiełka. I wtedy miałem poczucie słów, jakby on mówił do mnie: „To takie nic, to kompletnie nie ma znaczenia. Śmierć nie ma znaczenia”. I po chwili poczułem jeszcze jedno jego zdanie: „Oni już mnie mają i beczą. A ja byłem już w tylu ciekawych miejscach”. On to powiedział jakby z pretensją, jakby to ciało go denerwowało i nie miało znaczenia.
Wiele osób Pan odnalazł, ale wielu też nie udało się Panu znaleźć, to nie jest tak, iż znajduje się dziesięciu, na dziesięciu zaginionych.
Są sprawy, które potrafię wyjaśnić, jak za pstryknięciem palca, ale są i takie, których mimo wielu prób nie jestem w stanie rozwikłać. Są dusze, które potrafią do mnie dojść i jakiś kontakt nawiązać, i takie, których nie potrafię poczuć, albo one tego nie chcą. Podobnie jak z ludźmi, są tacy, których widzi się pierwszy raz i chce się z nimi zaprzyjaźnić, i są tacy, których widzimy codziennie i odpycha nas od nich.
Czy jest sprawa, którą uważa Pan za swoją porażkę?
Nie odbieram tego w ten sposób. Mam sprawy niewyjaśnione, ale to jest podobnie jak z policją, która też nie wszystkie przestępstwa jest w stanie rozwikłać. Nie ma zresztą możliwości, aby wszystko dało się wyjaśnić.
Wiele osób do dziś zastanawia się, co się stało z Iwoną Wieczorek. Pan też zajmował się tą sprawą. Myśli Pan, iż kiedyś dowiemy się prawdy?
Z pewnych przyczyn ja się nie chcę wypowiadać na temat Iwony Wieczorek. Gdyż mama zaginionej źle mnie postrzega. Ja się zajmowałem tą sprawą, i za każdym razem, kiedy angażowałem się w tę sprawę, na własny koszt, z dobrego serca. Iwona Wieczorek to nie jest niczyja porażka, co najwyżej policji.
Od lat współpracuje Pan z policją, na co są liczne dowody, jednak policja niejednokrotnie wypiera się korzystania z Pana pomocy. Jak pan myśli, dlaczego?
To jest trochę dziecinada, ale i wierutne kłamstwo. Ponieważ ja mam dokumentację policyjną, która potwierdza tę współpracę. Można ją znaleźć na mojej stronie internetowej, a także w ostatnio wydanej książce „Jasnowidz na policyjnym etacie”. Niestety mało kto szanuje moją pracę, a określenie „jasnowidz” w naszym społeczeństwie brzmi dla niektórych jak „kurwa”.
Ponoć w niektórych sprawach policja i służby zastraszyły Pana specjalne, aby Pan się nimi nie zajmował.
Zastraszanie to za dużo powiedziane. Miałem natomiast kilka dziwnych zdarzeń, ale to nie było zastraszanie. To były zdarzenia, które dały mi do myślenia. Po zabójstwie Jaroszewiczów przyjechało do mnie dwóch panów po cywilnemu. Ale wówczas robiłem im wizję w sprawie jakiegoś innego morderstwa. Jeden mnie wypytywał, a drugi milczał i tylko mnie obserwował. Dopiero po kilku godzinach, gdy już wychodzili, zapytał mnie: „A o Jaroszewiczach pan myślał?”. Nie myślałem, bo ja muszę mieć pytającego. A jak mnie nikt nie pyta, to nie zastanawiam się nad tym. Tak mu odpowiedziałem, co zresztą jest prawdą. A on na to: „A jakby ktoś Pana pytał, to zrobiłby Pan wizję?”. Odpowiedziałem, iż nie, gdyż to za gruba sprawa jak dla mnie. Wtedy on podszedł do mojej żony, która miała córkę na rękach. Połaskotał moją córkę w stopę przez skarpetkę i powiedział: „To dobrze, iż by się Pan tego nie podjął. Po co miałaby się komuś stać krzywda” i wyszli. Ja byłem w szoku, bo to powiedział policjant. Miałem też podobną historię z Lepperem, z którym się znałem i spotykałem. Widziałem go dwa tygodnie przed jego śmiercią i to był optymista. To nie był typ samobójcy. O śmierci Leppera dowiedziałem się od oficera CBŚ z Warszawy, który nie dzwonił do mnie od 10 lat. Tego dnia jechałem z Chojnic do Człuchowa i on do mnie zadzwonił. I pyta: „Co pan sądzi o śmierci Leppera?”. Ja nie wiedziałem wówczas, iż on nie żyje. Wróciłem do domu, włączyłem telewizor i pomyślałem, po co ten facet do mnie dzwoni po tylu latach. Za pół godziny on znowu zatelefonował, i ja mu wtedy powiedziałem: „To było do przewidzenia, on z takimi myślami chodził”. A on na to: „To dobrze, niech tak już zostanie, do widzenia panie Jackowski”.
Ile osób tygodniowo zgłasza się do pana o pomoc?
Zwykle kilka, czasami kilkanaście spraw w tygodniu robię. Jak nic się nie dzieje, to chodzę podenerwowany, czasami brakuje mi trupa.
Mówimy tu głównie o zmarłych, a czy odnajduje Pan także żywych zaginionych?
No pewnie, niejeden raz. W 2016 roku, 1 czerwca o godzinie ósmej miałem operację serca z zatrzymaniem jego akcji. To było w dzień moich urodzin, urodziłem się też o ósmej rano. To nie mógł być przypadek! Krótko po operacji, już byłem w domu i myślałem sobie, czy po tym wszystkim będę potrafił jeszcze kogoś znaleźć. Wieczorem zadzwoniła do mnie córka i powiedziała, iż we wsi Marianka koło Elbląga zaginęła młoda kobieta z półtorarocznym dzieckiem. Ona miała jakieś depresyjne stany i wyszła z domu rodziców, z synkiem ubranym tylko w piżamkę. Szukano jej bez skutku. Była obawa, iż dziewczyna w depresji może zrobić coś sobie i dziecku. Ktoś z rodziny wysłał mi jej zdjęcie. I nagle miałem wizję, iż jest staw obrośnięty mocno trzcinami, iż nie ma prawie do niego dojścia. W Internecie znalazłem ten staw, wydrukowałem mapę i wysłałem rodzinie. Oni poszli z tym do policjantów, którzy mieli sztab akcji w wiejskiej świetlicy. Ale usłyszeli, iż policja nie będzie tego sprawdzać. Więc rodzina z sąsiadami poszła nad staw, który był pięćset metrów od domu zaginionej. I tam znaleziono kobietę i jej dziecko, oboje żyli. Ale musieli być przewiezieni do szpitala. Za dwa dni zadzwonił mąż tej kobiety i ojciec dziecka, który przyjechał właśnie z Anglii: „Chciałem panu bardzo podziękować, bo prawdopodobnie dzięki panu oni żyją”. To było piękne. Dla takich chwil warto żyć.
Jest Pan słynny, czy dorobił się Pan na jasnowidzeniu?
Mam już swoje lata, trochę w życiu zrobiłem. Ale dorobiłem się jedynie trzypokojowego mieszkania w starej kamiennicy oraz dwudziestoletniego mercedesa, który mi ostatnio szwankuje. I to jest całe moje bogactwo. Ale osiągnięcia, które mam sprawiają, iż pod tym względem jestem milionerem.
Czy każdy może być jasnowidzem, czy jest to dar tylko dla wybranych?
I tak i nie. Przeczucia może mieć każdy. Do tego nie trzeba mieć specjalnego daru. Ale ja przez te 30 lat wypracowałem sobie technikę, według której szukam zaginionych. Ona jest do tego kluczem. Oczywiście jej panu nie zdradzę.
Niedawno ukazała się książka „Jasnowidz na policyjnym etacie”, której patronem medialnym jest Reporter. Ponoć robił Pan wszystko, aby Krzysztof Janoszka tej książki nie napisał.
To prawda, unikałem z nim kontaktów. Bałem się, iż ten człowiek, jako policjant, sobie tym zaszkodzi. Zrobił jak zrobił. Ja jednak z policją nigdy o nic nie walczyłem. To policja mnie postawiła w pozycji przeciwnika – a nie ja policję – podając informacje, iż ja nigdy im nie pomogłem, co nie było prawdą. Gdyby nie używano mojego nazwiska, to nigdy by nie było konfliktu z policją.
Co daje Panu jasnowidzenie, oprócz tego, iż pomaga Pan ludziom?
Choćby to, iż ludzie, których spotkam po ich śmierci, jak Marian Figiel, pokazują mi, iż coś dalej jest. Ja przynajmniej mam taką nadzieję, iż będę dalej istniał po śmierci.
Fot. Tomasz Pluta