Byłam opiekunką starszej pani, która mnie lekceważyła. Jej testament doprowadził mnie do łez.

5 dni temu

Dzisiaj przeglądam pamiętnik, a te strony przywołują wspomnienia, które wciąż bolą i zarazem rozgrzewają serce.

Gdy przyjechałam do Poznania, miałam dwadzieścia siedem lat. W Mołdawii została moja mama, która miała przed sobą trudną operację, a do tego górę długów po kredycie. Obiecałam sobie: wytrzymam najwyżej półtora roku – wrócę. Do domu.

Z pracą nie było problemu – agencja znalazła mi posadę opiekunki u starszej pani. Właścicielka mieszkania, Elżbieta Janowska, szukała kogoś, kto zaopiekuje się jej osiemdziesięcioczteroletnią matką – Wandą Stanisławową. Zgodziłam się. Pensja niewielka, ale pewna.

Już pierwszego dnia staruszka przyjęła mnie jak wilk zbłąkaną owcę. „Kim pani jest z pochodzenia?” – rzuciła od progu. Odpowiedziałam. Skrzywiła usta: „Znowu Mołdawianka. Najpierw Cyganie, teraz pani. Śmiecie mi tu wszyscy przysyłają”. Potem było tylko gorzej.

Każdy dzień zaczynał się od pretensji: kasza za gęsta, kurz źle wytarty, drzwi za głośno zamknięte, oddycham jak lokomotywa. Czasem słyszałam, jak szepcze do córki przez telefon: „Na pewno kradnie. Zobaczysz. Trzeba ją pilnować”. To bolało. Myłam jej stopy, pomagałam wstawać, kupowałam leki – w zamian tylko chłód i wyniosłość.

Pół roku wytrzymałam. Tylko myśl o mamie w szpitalu powstrzymywała mnie przed wyjściem. Aż pewnego dnia oskarżyła mnie o kradzież pięciuset złotych. Przeszukali cały dom – banknoty znalazły się w jej torebce. Żadnych przeprosin, żadnego wstydu. Tylko ta sama, lodowata pogarda.

Spakowałam się. Powiedziałam, iż odchodzę. Stała w drzwiach z ironicznym uśmiechem: „No to się tocz. I tak wrócisz – z tą swoją nędzą”.

„Poradzę sobie” – odparłam cicho. „Nawet bez pani”.

I wtedy – zupełnie niespodziewanie – w jej głosie pojawiło się coś zupełnie innego. Żadnej złości. Tylko bezradność.

„Ty… wszystko to znosiłaś przez matkę?”

Zastygłam. Skinęłam głową. Opowiedziałam o operacji, o długach. Słuchała w milczeniu. W końcu podeszła powoli, usiadła obok, wzięła mnie za rękę i… rozłkała się. Po prostu. Bez słów. Łzy spływały po pomarszczonych policzkach.

„Przepraszam… Mściłam się. Nie na tobie. Na córce. Rzuciła mnie. Myślałam, iż jeżeli odejdziesz – ona wróci. A ty… Ty wytrzymałaś to wszystko. Dla matki”.

Od tamtego dnia wszystko się zmieniło. Rozmawiałyśmy jak najbliższe osoby. Opowiadała o swoim życiu, ja o moim. Dała mi choćby pieniądze, żebym odwiedziła męża w Rodakach. A gdy wróciłam – spotkała mnie z własnoręcznie zrobionym szalem na progu.

Cztery miesiące później odeszła. Cicho, we śnie. Płakałam, jakbym straciła rodzinę.

Tydzień potem Elżbieta przyszła z adwokatem.

„Muszę przekazać pani treść testamentu” – powiedział mężczyzna. „Wanda Stanisławowa zapisała pani… sporą sumę”.

Elżbieta zbladła:
„Ona zwariowała! Co pani zrobiła z moją matką?! Kupiła ją pani?”

Spojrzałam na nią w milczeniu. Potem podeszłam… i przytuliłam.

„Właśnie to. Tylko tyle”.

Idź do oryginalnego materiału