
często łapię się na zbytecznym i zatruwającym humor
wydreptywaniu w przyszłość. tę najgłębszą: po mnie.
bo uwielbiam urbex, a choćby samo oglądanie
filmików i zdjęć z wypadów do opuszczonych miejsc.
a takim bez wątpienia, prędzej czy później,
będzie mój dom. gdy nie starczy, gdy zabraknie.
wiem, nie powinienem przejmować się czymkolwiek
co nastąpi w czasach, gdy będę górką mięsnego łajna
albo cuchnącymi kośćmi. a jednak: potrzeba ochrony
miejsca, w którym się bytuje. ochrony postletalnej,
hi, hi, iż tak pośmieszkuję.
zatem: co robić? muszę wytworzyć w sobie złotą
opończę, otoczyć nią i tak sięgający gwiazd egocentryzm.
i uwarzyć specyficzny drag, silny narkotyk odśrodkowy,
którym znieczuliłbym się, zmienił w bezwolne,
kroczące na sztywnych nogach zombie
co ma kompletnie gdzieś fakt, iż nie ma dzieci,
więc nikt okien, szklanek, kasetonów po nim
w miarę gwałtownie nie przejmie. bo rodzina – daleko.
jedynie ewentualni złodzieje tego, co warte wzięcia
(czytaj: spieniężenia na alkohol) – bliscy jak zawsze.
muszę stać się otępiały na fakt, iż kiedyś
będę ograbionym do cna nowobiedniakiem.
że zapanują zwietrzeliny,
może: sprej, zygzaki grafficiarskich psujów.
albo spisać (koniecznie para-gotyckimi zawijasami!)
ostatnią wolę, gdzie daruję wszystko... komu? czemu?
błyszczącemu listkowi, który od wieków spada
z drzewa rosnącego w całkiem innym świecie
i ciągle nie jest choćby w połowie drogi.