Auschwitz pod czerwoną gwiazdą – jak bolszewicy wykorzystali hitlerowski obóz

2 lat temu

Auschwitz – brzmienie tego słowa na dobre weszło już do historii świata jako najczarniejszy i najbardziej przerażający epizod w historii ludzkości.

Jest to symbol najbardziej radykalnego odczłowieczenia, nienawiści narodowej i rasowej, industrialnego rozmachu przemysłu śmierci oraz spustoszenia, którego na rozumie i sumieniu może pozostawić totalitaryzm. Mało kto jednak pamięta, iż historia tego straszliwego miejsca jako obozu koncentracyjnego wcale nie skończyła się wraz z wyzwoleniem przez Armię Czerwoną 27 stycznia 1945 roku.

Pod koniec wojny na ziemiach polskich do niewoli sowieckiej trafiły niesamowite ilości Niemców. Równolegle, nadejście władzy ludowej oznaczało falę aresztowań wśród ludności cywilnej. Nieszczęśnicy ci mieli trafić do łagrów na terenie Związku Sowieckiego, ale wpierw musieli zostać poddani odosobnieniu, identyfikacji i selekcji. Na potrzeby Sowietów, do przeprowadzenia takiej filtracji, idealnie nadawały się otoczone drutem baraki dawnego KL Auschwitz. W zabudowaniach Auschwitz I, nazwanych teraz formalnie Obozem 22, jeńcy z Wehrmachtu przetrzymywani byli do jesieni 1945 roku. Ogółem mogło być ich choćby 25 tysięcy. Z kolei w Auschwitz-Birkenau powstał Obóz 78, który istniał do wiosny roku następnego. Wraz z jeńcami znaleźli się tu także cywili, wśród nich i Polacy. Wszyscy pracowali przy demontażu okolicznych zakładów przemysłowych, jeńcy masowo umierali z głodu i przemęczenia. Czas pracy potrafił trwać 12,5 godziny, bez jedzenia i przerwy na obiad. Więźniowie byli karmieni cienką zupą ziołową, nieraz ranili się na elementach żelaznych rozbieranych fabryk.

Rzecz jasna wraz z przejęciem Auschwitz przez NKWD, zapanowały w nim stosownie bolszewickie warunki. Budynki krematoriów, ze względu na swoje płaskie dachy, były powszechnie używane jako parkiet do tańca. Łupem Sowietów padł choćby słynny napis z bramy obozowej „Arbeit macht frei”. Polskim strażnikom udało się go „odkupić” za wódkę w ostatniej chwili, gdy był już zapakowany do skrzyni i wyjeżdżał w stronę ZSRS.

Nadal jednak pozostawały to obozy przejściowe. Z zarządzanego przez Sowietów Oświęcimia trafić można było do obozu w Karagandzie (w północnym Kazachstanie), do rozległej sieci obozów na zachodzie Syberii, do Murmańska na północy Rosji lub na Kaukaz. Cierpienia zadawane w byłym Auschwitz Niemcom mogą jeszcze być zrozumiałe – chęć zemsty i odpłaty pośród narodów Kraju Rad za okrucieństwa okupacji niemieckiej oraz koszmarne warunki w jakich Wehrmacht sam przetrzymywał sowieckich jeńców była przepotężna. Trudno jednak racjonalnie wytłumaczyć los licznych Polaków którzy razem ze swoimi niedawnymi okupantami trafili za druty obozowe i później do łagrów głęboko w Związku Sowieckim. Pomogła interwencja wojewody śląsko-dąbrowskiego Aleksandra Zawadzkiego u Gomułki. Otrzymał on list kilku byłych polskich więźniów, którzy w drodze do Rybnika, wciąż jeszcze w obozowych pasiakach, zostali zatrzymani przez NKWD i skierowani z powrotem do obozu. W liście alarmowali oni, iż „los wszystkich Polaków w obozie oświęcimskim jest niewiadomy. Przed niedawnym czasem z górą 400 zaliczanych do grupy roboczej drugiej zostało wysłanych z jeńcami niemieckimi w niewiadomym kierunku.” W wyniku interwencji władz polskich pułkownik Masłobojew, komendant obydwu obozów na terenie Auschwitz, jesienią 1945 roku wypuścił 12 tys. Polaków na wolność.

Ruch ten nie obejmował jednak osób określających się jako Ślązacy oraz czerwonoarmistów wziętych do niewoli przez Niemców po lecie 1941 roku. Ci drudzy często mieli darowane życie w zamian za przyjęcie roli obozowego kapo, z czego zwykle korzystali. Tej samej jesieni Obóz 22 w Auschwitz I został przekazany polskiemu Urzędowi Bezpieczeństwa. Baraki tym razem zapełniły się już nie Niemcami, ale Ślązakami, gdyż nowa władza ludowa na różnych podstawach uznawała ich za wrogów ludu i kolaborantów. Do ubeckiego obozu tak czy inaczej nietrudno było trafić, wystarczył jeden donos. Jak relacjonował Józef Jancza, w tym czasie dwunastolatek: „Natychmiast po aresztowaniu [ojca] nasz sąsiad, Polak, przejął nasze gospodarstwo. Podobnie było w przypadku wszystkich gospodarzy z naszej wioski. W 1945 roku wystarczył jeden donos, jedno fałszywe oskarżenie, aby przejąć cudzy majątek (…).”

Polska bezpieka na Podbeskidziu szczególnie upodobała sobie wieś Hałcnów, obecną dzielnicę Bielska-Białej. Osadę tą zamieszkiwały rodziny mieszane, polsko-niemieckie, posługujące się obydwoma językami. Znany stamtąd jest przypadek Marty Nycz zd. Wiesner, nastolatki która przeżyła wojnę i która pojąć nie mogła, iż może być za coś aresztowana. Niejeden z jej hałcnowskich sąsiadów i krewnych został zaraz po wojnie wiosną 1945 roku wywieziony na Syberię. Sama też została oczywiście aresztowana, zarzucono jej członkostwo w Bund Deutscher Mädel – żeńskim odpowiedniku Hitlerjugend, do którego przynależność w III Rzeszy była obowiązkowa. Doniósł na nią nie kto inny jak jej własny sąsiad, Karol Piekiełko. Trafiła późną wiosną do obozu w Auschwitz I, była bita i torturowana. Zmuszano ją do pracy na kolei oraz przy demontażu poniemieckich zakładów IG Farben. Wspominała, iż „to był normalny obóz. Wartownicy na rogach, druty, ale nie pod wysokim napięciem. Z rur pod sufitem lała się woda. Nie miałyśmy nic do nakrycia, żadnych koców. Sienniki były zapluskwione i zarobaczone.”

Po przekazaniu Auschwitz I pod zarząd UB, okazało się, iż „krajowa” bezpieka jest wobec Polaków jeszcze bardziej brutalna i bezwzględna niż towarzysze sowieccy. „To była gehenna. Nie było co jeść. Żywili nas liśćmi kapusty i otrębami. Jedną kromkę chleba dostawaliśmy po południu, gdy przyszłyśmy z pracy” – relacjonuje ponownie Marta Nycz. Więźniów obozu dodatkowo przetrzebiła epidemia tyfusu, o którą w tak skandalicznych warunkach higienicznych nie było trudno, ofiary liczono w setkach. Ich ciała były wrzucane do dołu wykopanego nad Sołą i zasypywane wapnem na rozkaz funkcjonariuszy UB. Co ciekawe, z relacji ocalałych wynika, iż w szeregach załogi obozu znaleźć można było jednak i ludzkich ubeków. Komendant obozu o nazwisku Sowa, a także milicjanci Hałat oraz bracia Bolesław i Rudolf Majdakowie przymykali oko na kradzież chleba przez więźniów, umożliwili ucieczkę więźnia Rudolfa Górala z obozu narażając swoje własne bezpieczeństwo. Niestety, reszta funkcjonariuszy bezpieki z Auschwitz I zachowywała się raczej zgodnie z charakterem swojej służby – notorycznie bili więźniów, potrafili szczuć ich psami (wg więźniarki Anny Pudełko pozwolili na zagryzienie jednego z jeńców niemieckich) oraz strzelać do nich po pijaku.

Aby osiągnąć swój cel, ubecy wcale nie musieli aktywnie zabijać ludzi przez katowanie lub rozstrzeliwania. Głód, tyfus i wycieńczenie wyręczały ich w pracy, ludzie padali jak muchy. Polska bezpieka była w obozie panem życia i śmierci, tak samo zresztą jak ich sowieccy i niemieccy poprzednicy przez pięć ostatnich lat. Jednak według samych więźniów, najgorsza dla nich była postawa ludności oświęcimskiej: „(…) ci ludzie stojący niczym na filmie w kinie. Uważali nas raczej za zbrodniarzy, którzy na takie okrutne traktowanie zasługują” – raz jeszcze relacjonuje Marta Nycz.

Obóz na terenie dawnego Auschwitz zlikwidowano wczesną wiosną 1946 roku, co nie oznaczało jednak końca gehenny jego więźniów. Niektórzy z nich musieli spędzić jeszcze rok w obozie w Jaworznie lub w krakowskim więzieniu na Montelupich. Nie da się dokładnie określić, ilu Polaków straciło życie po zakończeniu wojny w oświęcimskich obozach ani ilu trafiło do łagrów w czeluściach Związku Sowieckiego i tam przepadło. Jedyną pozostałością po ich niesprawiedliwym, smutnym i okrutnym losie jest tablica pamiątkowa na jednej z kamienic wchodzących w skład dawnego obozu UB. Odsłonięty na niej w kwietniu 2011 roku napis głosi: „Pamięci niewinnych ofiar komunistycznych obozów przymusowej pracy NKWD i Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego istniejących w tym miejscu w latach 1945-1946. Społeczeństwo Oświęcimia Miasta Pokoju.”

Zobacz również:

Idź do oryginalnego materiału