18+
Uwaga!

Ta strona zawiera treści przeznaczone wyłącznie
dla osób dorosłych

Mam co najmniej 18 lat. Chcę wejść
Nie mam jeszcze 18 lat. Wychodzę

"Tylko pies szczeka przed ugryzieniem, bo się boi. A oni się nie bali niczego". Gangsterzy wydali na niego wyrok

Hanna Dobrowolska
Wyzwiska podczas przesłuchań, groźby, prześladowanie najbliższych - to codzienność wielu śledczych, którzy gorliwie śledzą interesy gangsterów. Są też tacy jak prokurator Zbigniew Siejbik, na którego bandyci rzucili się z kijami bejsbolowymi.

Pułtusk, 20 marca 1998 roku. Prokuratora Zbigniewa Siejbika od domu do wolnostojącego garażu, w którym parkuje osobowego fiata, dzieli kilkunastominutowy spacer. Za chwilę ma ruszyć do Wyszkowa, gdzie pełni funkcję prokuratora rejonowego. Pamięta niewiele. Jak otwiera bramę, jak podchodzi do bagażnika... Dalej pustka. Nie jest w stanie tego odtworzyć. Wie, że bandytów pogoni sąsiadka z psem. I wezwie pogotowie. To dzięki niej żyje.

Zobacz wideo Jakimi metodami działała mafia? "Muszą wykopać sobie grób, są duszeni sznurówką"

Początkowo śledczy brali pod uwagę motyw rabunkowy. Ale Siejbikowi nic nie zginęło. Ustalenia śledztwa: szefa prokuratury zaatakowało dwóch bandytów z wyszkowskiego gangu. Okładali go bejsbolami, kopali. Wstrząśnienie mózgu, połamane żebra i dziura w głowie - ten ślad wyraźnie widać nawet po 25 latach.

Zapuszczony rejon

Jak szef wyszkowskiej prokuratury podpadł lokalnym bandziorom? - Stanowisko objąłem w 1996 roku, miałem wtedy 34 lata. Wyszków od mojego rodzinnego Pułtuska oddalony jest o niecałe trzydzieści kilometrów. To był zapuszczony rejon, w którym przestępcy drwili z praworządności. W aktach nie było tego widać, ale sytuacje między gangiem a mieszkańcami były z dnia na dzień coraz bardziej uciążliwe, a momentami groteskowe - opowiada nam Siejbik, dziś prokurator Prokuratury Krajowej.

Prokurator Zbigniew Siejbik (na zdjęciu z lewej)Prokurator Zbigniew Siejbik (na zdjęciu z lewej) Prokuratura Krajowa

Mówiło się, że miastem rządzi Sławomir O. o pseudonimie "Uchal". Jego ludzie handlowali narkotykami, kradli samochody, napadali na tiry, zbierali haracze od każdego przedsiębiorcy i małego sklepikarza. Ludzie płacili, bo bali się postawić bandziorom. Wzywanie policji oznaczać mogło tylko większe kłopoty. Lokalne media pisały, że "Uchal" ma pod butem komendę, sąd, a przed Siejbikiem - także prokuraturę. Funkcjonariusze, którzy powinni go ścigać, pili z nim wódkę i zwracali się do niego "Sławeczku".

- Ilość kradzionych samochodów była przerażająca. Przestępcy kradli, by później "za opłatą" sprzedawać auta z powrotem właścicielom. To było bardzo uciążliwe. Nie mieściło mi się w głowie, że nic się nie da z tym zrobić - wspomina prok. Siejbik.

Ten uczciwy

Przełom nastąpił w 1997 roku. Do prokuratury zgłosił się człowiek, któremu skradziono samochód.

Bał się zawiadomić policję, bo gangsterzy niemal natychmiast wiedzieli, kto doniósł. Ten mężczyzna przyszedł do mnie, bo słyszał, że ja jestem "ten uczciwy".

Zadzwoniłem wtedy do komendanta, żeby dał auto i człowieka, nie zdradzając szczegółów. Udało się wtedy tego złodzieja zatrzymać, postawić mu zarzuty - wspomina prokurator. To był początek porządków Siejbika.

- To się zdecydowanie bandytom nie podobało. Prawdopodobnie wtedy uznali, ze jak się mnie pozbędą, to będzie im lepiej. Nie wpadli na to, że "strzelanie" do prokuratora spowoduje, że ludzie, którzy są dużo wyżej niż ja, zaczną im się naprawdę przyglądać - dodaje mój rozmówca. I tak się stało. Między innymi po tej sprawie za bezwzględnym zwalczaniem zorganizowanej przestępczości opowiedział się Lech Kaczyński, po tym jak objął urząd ministra sprawiedliwości. Ale zanim gang "Uchala" został rozbity, przez kilka lat rozrastał się i terroryzował kolejne regiony Mazowsza i Podlasia.

Zbigniew Siejbik nie pamięta, żeby ktoś przed atakiem mu groził. Nie było żadnych ostrzeżeń. - Tylko pies szczeka przed ugryzieniem, bo się boi. A oni się nie bali niczego - twierdzi prokurator, który z miejsca stał się postrachem gangsterów.

Gniew sześćdziesiątki

W 2014 roku zginąć miał także Dariusz Barski, łódzki śledczy, dziś prokurator krajowy. Na początku lat dwutysięcznych w Prokuraturze Okręgowej w Łodzi Barski prowadził śledztwo przeciwko zbrojnej grupie z tamtych okolic.

Dariusz Barski podczas briefingu Prokuratury Krajowej dotyczącego wojny w Ukrainie, 1 marca 2022 r.Dariusz Barski podczas briefingu Prokuratury Krajowej dotyczącego wojny w Ukrainie, 1 marca 2022 r. Fot. Mateusz Jagielski/East News

Jednym z zatrzymanych był Marek P., podejrzany o dokonanie kilkudziesięciu przestępstw - włamań, oszustw, paserstwa, rozbojów z użyciem kijów bejsbolowych, metalowych rur czy broni palnej. P. odpowiadał także za usiłowanie zabójstwa brytyjskiego kierowcy ciężarówki, któremu strzelił w brzuch. Podczas przesłuchania zdecydował się zostać tzw. sześćdziesiątką i obciążyć wyjaśnieniami wspólników. Marek P. liczył na nadzwyczajne złagodzenie kary, i faktycznie, Sąd Okręgowy w Sieradzu skazał go - zgodnie z wnioskiem oskarżyciela - na 11 lat i 11 miesięcy pozbawienia wolności, przy grożącym mu dożywociu.

W sprawie Marka P. toczyły się też inne postępowania. Prowadził je m.in. Barski, który zdaniem P. "dokładał" mu kolejne sprawy i przedłużał moment wyjścia na wolność. Pod koniec 2014 roku gangster uznał, że odbył karę, na którą umówił się z prokuratorem. Oskarżony zaczął się robić nerwowy, szukał sposobu, by zemścić się na prokuratorze, który jego zdaniem go oszukał.

Frustracja oskarżonego rosła.

Marek P. mówił, że powinien już wyjść i tego prokuratorowi nie daruje. Pytany przez współosadzonego, co chciałby zrobić z Barskim, powiedział, że go rozj... W slangu przestępczym oznacza to zabójstwo. Marek P. pałał niechęcią i nienawiścią do prokuratora. Jego obsesja była akcentowana na każdym kroku - czytam w materiałach sprawy P.

Miał rysować mapki, na których określał dokładną lokalizację domu Barskiego. Twierdził, że prokurator jest osobą majętną i w jego domu można znaleźć wartościowe przedmioty - dzieła sztuki, pieniądze, biżuterię. Później okazało się, że P. znał szczegóły prywatnego życia Barskiego, o których wiedzieli nieliczni.

Jesienią 2014 roku Marek P. nakłaniał siedzącego z nim celi Wojciecha S., by ten zgodził się dokonać włamania i napadu. "S. miał pomóc przede wszystkim w dostaniu się do domu, skrępowaniu domowników i zatarciu śladów po zabójstwie, a następnie w pozbyciu się skradzionych rzeczy" - wynika z akt. Barski miał zginąć od kuli. Po tygodniu S. wnioskował o inną celę, bo rzekomo zmęczyły go rozmowy o mordowaniu prokuratora. Później zresztą doniósł na Marka P.

Szykujcie szopę i szubienicę

Osadzony swoimi planami dzielił się także z synem, ojcem i konkubiną. Mówił, że niesłusznie siedzi, bo Barski "nabałamucił w papierach", więc mu za to "podziękuje".

"Ja to wymyślę jeszcze lepszy scenariusz, k..., jak wyjdę. Jak myślą, że to jest koniec imprezy, to ich popier...".

Barski miał mieć "Donbas u siebie na podwórku". Marek P. swoim krewnym mówił, że mają szykować "szopę i szubienicę", bo "będzie wieszał, jak ich powyłapuje". W procesie, który w 2019 roku toczył się przed Sądem Okręgowym w Piotrkowie Trybunalskim, Marek P. twierdził, że został pomówiony, a teoria o zemście na Barskim to "bujda na resorach".

Marek P. odpowiadał w tej sprawie nie tylko za wątek Barskiego, ale także za łapówkarstwo i groźby wobec swoich adwokatów. Sądy odmawiały przedterminowego zwolnienia z więzienia m.in. ze względu na bezkrytyczne podejście do popełnionych przestępstw, których okoliczności były drastyczne.

Reprezentujący go adwokat, który nie zgodził się wziąć udziału w przekupieniu sądu, usłyszał od P., że jest "złodziejem", "pedałem", "oszustem" i "będzie cierpiał" oraz "jeździł na wózku inwalidzkim", jeżeli nie zwróci honorarium.

Klient groził mu także śmiercią i twierdził, że "ma już wynajętych ludzi", którzy wiedzą, gdzie mieszka mecenas i gdzie do szkoły chodzą jego dzieci. Groźby kierowane były również do drugiego adwokata z kancelarii pokrzywdzonego.

Marek P. został w 2019 roku skazany na 13 lat pozbawienia wolności. Wyrok ten został rok później utrzymany przez Sąd Apelacyjny w Łodzi.

W 2022 roku na wniosek obrony Sąd Najwyższy uchylił jednak prawomocny wyrok łódzkiego sądu w części dotyczącej Barskiego. Według SN nie zostały zbadane przesłanki na korzyść Marka P., a sprawa opiera się na słowach jednego bandyty przeciwko drugiemu bandycie. "Planowanie przez oskarżonego dokonania zbrodni, dawanie przez niego wyrazu negatywnym emocjom, mającym cechy groźby karalnej wobec prokuratora Barskiego, a nawet poszukiwanie ewentualnego wspólnika nie musi takiego zamiaru bezpośredniego w sposób niebudzący wątpliwości dowodzić" - napisał w uzasadnieniu decyzji SN.

15 marca Sąd Apelacyjny w Łodzi prawomocnie uniewinnił Marka P. Prokuratura nie zamierza jednak tematu odpuścić i wniesie kasację do Sądu Najwyższego.

Życie na krawędzi

Ze sprawą podobnego kalibru mierzy się obecnie Sąd Okręgowy w Siedlcach. 18 maja rozpoczął się tam proces Krzysztofa U., w półświatku znanego jako "Fama". Oskarżony jest o planowanie zabójstwa sędziego, który orzekał w jego sprawie, i żony prokuratora, który oskarżył go m.in. o kilkanaście przestępstw, w tym o kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą i podpalenie klubu Fashion House przy ul. Foksal w Warszawie, na zlecenie właścicieli konkurencyjnego biznesu.

Spalone wnętrza kamienicy przy ul. Foksal 19Spalone wnętrza kamienicy przy ul. Foksal 19 Fot. Materiały prasowe Fashion Poland Group

Jest także oskarżony o podżeganie do zabójstwa tzw. małego świadka koronnego, którego wyjaśnienia pomogły śledczym uszczegółowić materiał przeciwko "Famie".

45-letni Krzysztof U. przez niemal całe dorosłe życie jest w konflikcie z prawem. Pierwszy raz trafił do więzienia w wieku 17 lat za usiłowanie zabójstwa i spowodowanie kalectwa. Z danych zebranych przez organy ścigania wynika, że korzystał z przerw w odbywaniu kary i popełniał kolejne przestępstwa.

W marcu 2019 roku, gdy opuścił więzienne mury, założył zorganizowaną grupę przestępczą. Wolnością cieszył się niecałe siedem miesięcy.

"Fama" został zatrzymany 2 października 2019 r. w Gołdapi wraz z czterema mężczyznami. Mieli przy sobie pistolety na kulki, przypominające prawdziwą broń palną, oraz kamizelki i policyjne legitymacje. I choć U. zapewniał, że wybierał się na imprezę paintballową, to policja miała dowody, że planował dokonać rozboju w prywatnym mieszkaniu. Jeden z jego wspólników zaczął wtedy sypać. Dzięki tym wyjaśnieniom i nagraniom z monitoringu udało się "Famę" połączyć z podpaleniem klubu w centrum Warszawy.

Śmierć sześćdziesiątkom

Z ustaleń sprawy, która właśnie trafiła na wokandę siedleckiego sądu okręgowego, wynika, że pierwszy miał zginąć "Szczęka" - ten, który sypał. Za 30 tys. zł zabójstwa miał dokonać jeden ze współwięźniów "Famy".

Śmierć tzw. sześćdziesiątki miała być okrutna i bolesna. Krzysztof U. chciał, żeby "Szczęka" został oblany żrącą substancją po twarzy. Później próbował nakłonić innych osadzonych, by "Szczękę" otruli cyjankiem. Liczył, że zniknięcie "małego świadka koronnego" pomoże mu uniknąć konsekwencji za przestępstwa, o których popełnienie ten go pomówił.

Według Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga, która prowadziła śledztwo w tej sprawie, rozwścieczony zatrzymaniem "Fama" jeszcze w październiku 2019 roku snuł plan zemsty na prokuratorze z warszawskiej "okręgówki", który stawiał mu zarzuty.

Zza krat ustalił, gdzie mieszka prokurator, jak żyje, czym jeździ on i członkowie jego rodziny. Informacje miał zbierać jego pasierb. Potencjalnym ofiarom robił także zdjęcia. Materiały te znaleziono w celi jednego z podejrzanych. Prokurator i jego rodzina dostali policyjną ochronę.

Połamcie mu kręgosłup

Z materiału dowodowego wynika, że Krzysztof U. chciał pozbawić życia żonę śledczego. Zginąć miała tak samo jak "Szczęka" - oblana kwasem po twarzy. Życie partnerki prokuratora wycenił na 10 tys. euro.

Czarną listę "Famy" kończyło nazwisko sędziego Andrzeja Krasnodębskiego z XVIII Wydziału Karnego Sądu Okręgowego w Warszawie. To jemu przydzielono do sądzenia sprawę "Famy".

2005 rok. Proces w sprawie zaniedbań wokół akcji w Magdalence. Na zdjęciu sędzia Andrzej Krasnodębski2005 rok. Proces w sprawie zaniedbań wokół akcji w Magdalence. Na zdjęciu sędzia Andrzej Krasnodębski Fot. Jacek Łagowski / Agencja Wyborcza.pl

Jeszcze przed otwarciem przewodu sądowego nakłaniał dwóch osadzonych, by znaleźli bandytę, który pobije sędziego i połamie mu kręgosłup. Za zrealizowanie zleceń "Fama" obiecywał pieniądze i mercedesa. Wierzył, że wyeliminowanie sędziego i zastraszenie prokuratora opóźni jego proces, a to z kolei będzie przesłanką do wypuszczenia go z aresztu. Czas na wolności planował wykorzystać, wymuszając na świadkach zmianę obciążających go zeznań.

Do ataku nie doszło, a Krasnodębski w lutym 2021 roku wymierzył Krzysztofowi U. karę 25 lat pozbawienia wolności za popełnione w recydywie zbrodnie.

Wymiar kary został jednak obniżony przez Sąd Apelacyjny w Warszawie do 12 lat, a następnie uchylony przez Sąd Najwyższy i przekazany do ponownego rozpoznania przez instytucję odwoławczą.

Krzysztof U. aresztu jednak nie opuścił. Na majową rozprawę przed Sądem Okręgowym w Siedlcach przyjechał w policyjnym konwoju. - Został doprowadzony na rozprawę z aresztu śledczego, złożył wyjaśnienia i nie przyznał się do zarzucanych mu czynów. Na rozprawie obecni byli pozostali oskarżeni - przekazała SSO Agnieszka Karłowicz z Sądu Okręgowego w Siedlcach.

Popsuli mi interes

Z kolei 32-letni dziś Jan S., znany jako "Król dopalaczy", miał planować i zlecić zabójstwo ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry. Po używkach, którymi handlował przez internet, zmarło pięć osób. "Król" rzekomo chciał zemścić się na Ziobrze za to, że ten pracował nad zaostrzeniem kar za produkcję tzw. dopalaczy i handel nimi. Prokurator generalny "psuł mu interes".

- Jan S. usłyszał także zarzuty m.in. dotyczące podżegania do zabójstwa prokuratora i policjantów, którzy rozpracowywali kierowaną przez niego grupę przestępczą handlującą tzw. dopalaczami, nakłaniania do nękania funkcjonariuszy, usiłowania wręczenia łapówek - informowała Prokuratura Krajowa w połowie 2020 roku, po skierowaniu aktu oskarżenia.

Jan S., czyli 'Król dopalaczy' z 12 zarzutamiJan S., czyli 'Król dopalaczy' z 12 zarzutami policja.waw.pl

Sprawa, w związku z którą S. miał planować eliminację prokuratorów i policjantów, ma swój początek w 2018 roku. W Warszawie znaleziono ciało 16-letniego chłopca, który wcześniej zażył dopalacze kupione w sieci. Stołeczni funkcjonariusze ustalili, skąd pochodziły używki. Rozpracowali system dostaw, zlikwidowali magazyny z dopalaczami, centrum dystrybucji i zatrzymali wspólników Jana S. Część z nich opowiedziała śledczym o całym procederze. Sam "Król dopalaczy" został zatrzymany dopiero w styczniu 2020 roku w Milanówku, gdy przyjechał odwiedzić rodzinę. Wcześniej ukrywał się w Holandii. Jego "dopalaczowy" proces wciąż trwa.

Palce w oczy, bomba pod autem

Szczegóły na temat zamachów planowanych przez S. prokuratura zdobyła dzięki zeznaniom jego wspólnika. To on udostępnił śledczym korespondencję z Janem S. Złożył obszerne wyjaśnienia, w których twierdził:

Ukrywający się za granicą "Król dopalaczy" w 2018 roku proponował 100 tys. zł. za zabicie Zbigniewa Ziobry. Minister miał zginąć w zamachu bombowym, zostać otruty, napromieniowany albo zadźgany nożem.

Pomysły na egzekucję wymyślał sam szef dopalaczowego imperium i przekazywał je kilerowi za pośrednictwem aplikacji Telegram oraz komunikatora w grze League of Legends.

Kolejny na celowniku "Króla dopalaczy" był prokurator, który nadzorował śledztwo przeciwko S. Miał być kompromitowany spreparowanymi zdjęciami i filmikami w sieci, żeby odstąpić od ścigania Jana S. Gdyby śledczy nie ustąpił, miał zostać zabity. Do wykonania egzekucji S. próbował nakłonić swojego zatrzymanego przez policję wspólnika. "Sugerował zabójcy, żeby ten podczas przesłuchania wbił prokuratorowi kciuki w oczy lub przegryzł szyję w rejonie tętnicy szyjnej lub zakaził wirusem HIV poprzez wbicie w jego ciało strzykawki z zawartością zakażonej krwi, co miało w efekcie doprowadzić do śmierci prokuratora" - czytam w akcie oskarżenia. Kolejne plany S. zakładały zastrzelenie śledczego. Życie prokuratora Jan S. także wycenił na 100 tys. zł.

Stołeczni funkcjonariusze, którzy pracowali nad zlikwidowaniem jego interesu, mieli doświadczyć uporczywego nękania w internecie i wycofać się ze sprawy lub zginąć.

Zbigniew Ziobro z broniąZbigniew Ziobro z bronią Fot. Maciej Wasilewski / Agencja Wyborcza.pl /Twitter TVN24

Na początku tego roku w mediach pojawiły się zdjęcia Zbigniewa Ziobro z konferencji prasowej, na której widać było broń przy pasku. Prokuratura Krajowa komentowała wówczas, że ustalenia śledztwa w sprawie Jana S. "uzasadniają posiadanie broni przez ministra Zbigniewa Ziobro do celów ochrony osobistej".

Proces w tej sprawie toczy się przed Sądem Okręgowym w Warszawie. Rozpoczynał się dwukrotnie, ze względu za zmianę sędziego w składzie orzekającym. Jan S. pozostaje w areszcie. W związku z oskarżeniem o 14 poważnych przestępstw grozi mu kara dożywotniego pozbawienia wolności.

Nie boję się własnego cienia

Trudno określić, jak wielu prokuratorów, sędziów czy policjantów czuje niepokój, wychodząc rano do pracy. Nie ma statystyk dokumentujących skalę problemu, jaką są groźby czy planowanie zamachów na życie przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości. Te, o których jest głośno, są zapewne tylko częścią zdarzeń, do których dochodzi.

Barbara Piwnik, była minister sprawiedliwości i sędzia w stanie spoczynku, przez lata pracy w stołecznym sądzie spotykała na sali rozpraw najgroźniejszych przestępców. Przewodniczyła w procesach zabójców, gwałcicieli, sądziła rasowych gangsterów.

- Pierwszy raz zostałam objęta ochroną w 1997 roku. Sądziłam wtedy starych recydywistów, którym Sąd Najwyższy przedłużył areszty na czas krótszy, niż się spodziewaliśmy. Proces miał się w tym czasie skończyć, w innym przypadku wyszliby na wolność. Policja dowiedziała się, że planują na mnie zamach. Nie wiem, czy chodziło o to, żeby mnie zabić, czy na przykład połamać, żeby skutecznie przedłużyć termin zakończenia procesu i ogłoszenia wyroku - wspomina sędzia Piwnik.

Barbara Piwnik jako obserwator w procesie o zabójstwo Marka PapałyBarbara Piwnik jako obserwator w procesie o zabójstwo Marka Papały SŁAWOMIR KAMIŃSKI

W 1998 roku przed niebezpieczeństwem ostrzegł ją ówczesny komendant główny policji. - Marek Papała wezwał mnie do KGP i powiedział, że został na mnie wydany wyrok. Od następnego dnia dostałam ochronę policji. Niestety, do dziś nie udało mi się ustalić, kto wtedy chciał się mnie pozbyć, ale nigdy się własnego cienia nie bałam - zaznacza.

Według niej sędzia, wchodząc na salę rozpraw, nie może się obawiać się osób, które zasiadają na ławie oskarżonych. - Przez lata orzekania zrozumiałam, że nawet osoby, które dopuściły się najbardziej odrażających przestępstw, są wyczulone na punkcie sprawiedliwości. Jeśli czują, że sędzia jest obiektywny, stosuje zasadę domniemania niewinności i jest po ludzku przyzwoity, to postawa oskarżonego też jest inna. Nawet gdy emocje brały górę i podsądny krzyczał, że się ze mną policzy, po latach spotkany na sądowym korytarzu mówił mi normalnie "dzień dobry" - opowiada mi Barbara Piwnik.

Sędzia uważa, że przed laty przestępcy mieli zasady, których współczesnym bandytom brakuje. - Moim zdaniem to sygnał zmieniających się czasów. Odnoszę wrażenie, że dziś nikt nikogo nie szanuje, liczy się tylko to, co tu i teraz, bez refleksji nad tym, co później. Całe społeczeństwo zrobiło się agresywne, to co może się dziać w pokoju przesłuchań, albo na sali sądowej? Jeżeli nic się nie zmieni, takich niebezpiecznych zachowań skierowanych do prokuratorów, sędziów czy policjantów może być niestety więcej. Obym się myliła - kończy.

Oskarżam - cykl kryminalny Gazeta.pl rusza 23 majaOskarżam - cykl kryminalny Gazeta.pl rusza 23 maja Grafika Marta Kondrusik

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.