Connect with us

Nawiasem Pisząc

„It don’t matter if you’re black or white”

logo nawiasem pisząc

Opublikowano

on

Dzisiaj chciałabym Wam opisać historię Rachel Dolezal. Historia bardzo trudna i złożona, więc postaram się to zrobić jak najbardziej obiektywnie, ale swoje zdanie na ten temat mam i też postaram się nim podzielić. Dolezal była aktywistką na rzecz czarnej społeczności, przewodniczącą NCAAP (po polsku: Krajowe Stowarzyszenie na rzecz Popierania Ludności Kolorowej) w Spokane w stanie Waszyngton, organizatorką jednych z pierwszych marszów pod hasłem „Black Lives Matter”.

Kontrowersyjni bohaterowie

Jej największym idolem działającym na rzecz czarnoskórych był Malcolm X – aktywista, muzułmanin i członek Narodu Islamu; komunista, który jawnie wspierał Koreę Północną i Kubę oraz Che Guevarę. Nawoływał do rewolucji w USA. Konkurujący i ostro krytykujący Martina Luthera Kinga, który raczej próbował rozwiązać problem dyskryminacji rasowej w sposób pokojowy. Mocno nagłaśniała zabójstwo Trayvona Martina, który podczas kłótni z policjantem, został przez niego śmiertelnie postrzelony. Sam policjant został ranny i twierdził, że strzelał w samoobronie. W wymuszonym przez czarną społeczność procesie sąd go uniewinnił. Dla porządku dodam, że policjant był Latynosem, a nie przedstawicielem „rasistowskich, białych policjantów”.

Oryginalne pomysły na walkę z rasizmem

Można chyba powiedzieć, że kobieta była prekursorką dzisiejszych sposobów na walkę ze wszelką dyskryminacją przez lewicę – można wręcz powiedzieć, że ostatnimi laty robią to nagminnie. Rozwiązanie jest proste: nabazgraj na ścianie jakieś rasistowskie/homofobiczne/ksenofobiczne/islamofobiczne (niepotrzebne skreślić) hasła i zrób medialną awanturę o wiecznie żywym faszyzmie. Miej przy tym słodką nadzieję, że policjanci okażą się kompletnymi idiotami, a kamery monitoringu akurat tego dnia zostaną wyłączone. Zazwyczaj się nie udaje, ale hej! Nie od razu tolerancję zbudowano. W każdym razie, jak z dyskryminacją rasową walczyła bohaterka tego tekstu? Otóż Dolezal złożyła sprawę na policję, twierdząc, że dostaje pogróżki na tle rasowym na skrzynkę pocztową NCAAP. Szybko jednak okazało się, że wspomniane pogróżki nie przeszły przez pocztę i musiał je podłożyć ktoś z wewnątrz organizacji. Dostęp do skrzynki pocztowej miały tylko dwie osoby – jedną z nich była Rachel. Wzbudziło to uzasadnione wątpliwości. Niestety sprawą trochę za bardzo zainteresował się pewien dziennikarz, który nabrał dużych wątpliwości co do pochodzenia kobiety. Aktywistka w pewnym momencie nie chciała jasno odpowiedzieć na proste pytanie, czy rzeczywiście jest Afroamerykanką. Dolezal podawała się bowiem za czarną kobietę. Pod wpływem tych oskarżeń wyszło na jaw kłamstwo dotyczące jej rasy, bowiem Dolezal jest tak naprawdę… biała. Kiedy okazało się, że jej rodzice są rasy kaukaskiej, twierdziła, że została adoptowana. Za ojca podawała innego mężczyznę, czarnoskórego Alberta Wilkensona.

BIAŁE mleko się rozlało

Jeff Hupmhrey, dziennikarz, który zainteresował się sprawą rzekomych gróźb i mowy nienawiści, powiedział: Stało się jasne, że Rachel, która już wcześniej miała problemy z prawdomównością, mogła kłamać także w tej kwestii. Jej oskarżenia dotyczące tego, że padła ofiarą mowy nienawiści sprawiły, że rasizm i biała supremacja wydawały się przeżywać renesans, co było nieprawdą. Z tego powodu musieliśmy ją zdemaskować. Uważała, że im bardziej będzie się wydawało, że rasizm wraca, tym więcej ludzi będzie zaangażowanych w jego zwalczanie„. No i mleko się rozlało. Dolezal musiała zrezygnować z funkcji przewodniczącej NCAAP, została też zwolniona z uniwersytetu, gdzie prowadziła wykłady z afrykanistyki. Pozostali członkowie NCAAP nie ukrywali wściekłości. Kitara Johnson, należąca do tej samej organizacji, co Rachel, przyznała, że wśród przewodniczących i członków NCAAP mieli sporo ludzi o znacznie ciemniejszej karnacji, jednak żaden z nich nigdy nie otrzymywał gróźb. Tylko Rachel. Stwierdziła, że to właśnie otworzyło jej oczy: Nie obchodzi mnie, jakiego koloru skóry ona jest, nie obchodzi mnie z kim się identyfikuje, ale nie wolno kłamać. Po prostu. Stwierdziła, że jej działania podważyły wiarygodność całej organizacji i najbardziej zaszkodziła osobom, które miała chronić. I trudno się z tym nie zgodzić. Dopiero podczas wywiadu dla show telewizyjnego „The Real” Dolezal naciskana przez inne osoby, które brały udziały w tamtym programie (jedna z kobiet zapytała jej wprost, czy wstydzi się, że jest biała – moim zdaniem trudno o lepszy komentarz), przyznała w końcu publicznie: Jestem biała, mam białych rodziców, ale identyfikuję się jako osoba czarnoskóra. Właśnie wtedy obok transpłciowości, zaczęły pojawiać się takie określenia, jak „birasowa” i „transrasowa”. Aktywistka zaczęła twierdzić, że rasa to konstrukt społeczny.

Możesz być kim chcesz… ale nie możesz być czarny

Znając logikę lewicy, to nawet mogłoby przejść, ale pamiętajmy o tym, że część przedstawicieli Afroamerykanów ma pretensje o zawłaszczanie przez białych ich kultury. Jesteś biały i śpiewasz piosenkę czarnoskórego artysty – kradniesz kulturę czarnych. Zrobisz sobie fryzurę z dredami czy warkoczykami w stylu afro – kradniesz kulturę czarnych. Jak mieli zareagować na kobietę, która twierdziła, że jest czarna i w związku z tym przez całe życie doświadczała dyskryminacji? Oczywiście w ten sposób, że kradnie doświadczenia czarnoskórych, żeby wypromować siebie. W tej jednej chwili zaczęli krytykować ją zarówno biali za to, że oskarża ich o bycie rasistami i rozprzestrzenia propagandę, jak to znęcają się nad czarnoskórymi ludźmi, jak i społeczeństwo czarnych, które oburzało się, że Dolezal na ich trudnościach i przeciwnościach, z którymi ona, jako biała kobieta, nie musiała się mierzyć, zrobiła karierę. Twierdzili oni, że celowe pudrowanie sobie twarzy, żeby nadać sobie ciemniejszy kolor skóry i dzięki temu udawać czarną, jest obraźliwe. Mógłby to ktoś powtórzyć Jackowi Hugo-Baderowi?

Prawie jak w historii o Kopciuszku

Teraz wypadałoby opisać rodzinę Rachel, bo to być może pozwoliłoby postawić tezę, dlaczego stała się ona tym, kim się stała. Otóż urodziła się jako drugie dziecko małżeństwa Ruthanne i Lawrence’a Dolezalów. Według jej opisów starszy brat był zawsze traktowany lepiej – głównie dlatego, że jego poród przebiegał bez większych problemów, zaś ona „prawie zabiła swoją matkę”. Tłumaczy takie podejście swoich rodziców ich fanatyzmem religijnym. Adoptowali potem czwórkę albo trójkę czarnoskórych dzieci. Dolezal oskarżała ich o stosowanie przemocy wobec niej – zarzuty te odpierają jej rodzice oraz starszy brat, Joshua, jednak potwierdza to jej przybrana siostra i brat, który potem został jej adoptowanym synem (jakby sprawa nie była wystarczająco pokręcona). Siostra jako dowód pokazywała blizny na swoim ciele po ranach, które jak twierdziła zadali jej rodzice, brat zaś stwierdził, że to Rachel zawsze się nim opiekowała i teraz już traktuje ją jako matkę, nie siostrę. Rachel oskarżyła również swojego biologicznego brata Joshuę o molestowanie seksualne, opisywała też, że rodzice nie dawali wiary jej skargom i kazali jej przestać kłamać. Czy jest to prawda? Trudno powiedzieć, bo sąd nie udowodnił winy jej brata. On sam wszystkiemu zaprzecza, koncentrując się na literaturze amerykańskiej, twórczej literaturze faktu, humanistyce medycznej, zrównoważonym rozwoju i kwestiach sprawiedliwości społecznej (jest profesorem zwyczajnym anglistyki w Central College. Biologiczni rodzice Rachel również nie potwierdzają doniesień aktywistki o rzekomym terrorze, który stosowali wobec niej i adoptowanych dzieci. Ani rodzicom, ani bratu Rachel nie postawiono już nigdy podobnych zarzutów. Ale wyobraźcie sobie, jaki byłby odzew, gdyby Dolezal opisała tę historię bez wmawiania wszystkim, że jest czarna. Terroryzowana przez białych rodziców dziewczynka opiekuje się młodszym, przybranym rodzeństwem o czarnym kolorze skóry, zaczyna dostrzegać trudy, z jakimi mierzy się czarnoskóra społeczność i zostaje ich bezinteresowną sojuszniczką, głośno walcząc o ich prawa. Byłaby uwielbiana! Chciałoby się dopisać „o jedno kłamstwo za daleko”, tym bardziej, że jej rodzinie nigdy nie udowodniono winy, ale pamiętajmy, że są również wspomnienia jej przybranego rodzeństwa, więc pozostańmy przy tym, że sprawa jest nierozstrzygnięta.

Kontrowersje z rasą synów

Rachel ma też trzech synów. Najstarszy, jak już pisałam był wcześniej jej przybranym bratem, ma jeszcze średniego syna, Franklina, z byłym mężem, czarnoskórym Kevinem Moore. Najmłodszy syn urodził się w 2016 roku, nie znamy nazwiska jego ojca. Podobno mężczyzna postawił sprawę jasno, kiedy dowiedział się o ciąży Rachel – małżeństwo albo aborcja. Kobieta proponowała mu, żeby wspólnie wychowywali dziecko jako przyjaciele, ale ten nie chciał się na to zgodzić, więc Rachel wychowuje dziecko samotnie. Franklin jednak ma wciąż kontakt ze swoim ojcem. Uderzyły mnie słowa Rachel, że nie dopuści do tego, żeby jej najmłodsze dziecko wychowywało się jako białe. Ale dlaczego nie? Mogłabym teraz złośliwie napisać, że przecież „biali ludzie mają lepiej”, a matka powinna chcieć dla dziecka jak najlepiej, prawda? Jeśli zarzuty Dolezal odnośnie jej rodziców są prawdą, to moglibyśmy tłumaczyć to tym, że ze względu na to, co ją spotkało, Rachel po prostu nienawidzi białych ludzi (miałoby to sens – biali rodzice i brat byli dla niej okrutni, z czarnym rodzeństwem zawsze była bardziej zżyta i mogłoby to wpłynąć na jej psychikę), ale jeśli jej oskarżenia nie są prawdziwe, to naprawdę ciężko mi zrozumieć, jakie motywy nią kierują. Dodam tylko, że cała sprawa miała miejsce, kiedy kobieta wypełniała dokumenty dziecka i nie wiedziała, co wpisać w rubryce: „rasa matki”, bo taką samą automatycznie przypisuje się dziecku. Zwykła papierologia tak naprawdę, bez większego wpływu na wychowanie syna. Żeby jednak nie było niedomówień, to dopiszę też, że dziecko jest Mulatem. Rozumiałabym, gdyby miała syna z innym białym mężczyzną, bo wtedy faktycznie białego chłopca ciężko wychowywać jako czarnego. Znaczy – nie rozumiałabym, ale wiecie, o co chodzi.

To jak z tym wybieraniem tożsamości, droga lewico?

Dolezal ma dużo żalu o to, że ludzie zapomnieli o wszystkim, czego dokonała dla czarnoskórej społeczności (walczyła głównie z policyjnymi nadużyciami). Ale tak się dzieje, kiedy ktoś kłamie. Można tu przypomnieć historię Tanii Head, która kłamała, że przeżyła zamach na WTC. Też dużo zrobiła, nagłaśniając potrzebę pomocy psychologicznej dla ofiar tego zamachu, ale kiedy kłamstwo wyszło na jaw, odeszła w niesławie. Może sprawa by ucichła, gdyby Rachel po prostu się przyznała. Ale ona dalej twierdzi, że nie kłamała, bo „rasa to konstrukt społeczny”. Chyba jednak trochę się z prawdą mijała, skoro wcześniej utrzymywała, że jej biologicznym ojcem jest inny mężczyzna, a państwo Dolezal ją adoptowali. Dopiero, kiedy te kłamstwa wyszly na jaw, aktywistka zaczęła utrzymywać, że jest „transrasowa”. Zastanawiam się, jaką opinię o Rachel ma teraz dzisiejsza lewica. Bo przecież rasa jak płeć, jesteś tym, kim się czujesz i z jakiej racji mamy traktować inaczej mężczyznę, który czuje się kobietą i białego, który czuje się czarny? To w miarę logicznie brzmi, prawda? Ale jednak tutaj odzew czarnej społeczności nie jest tak tolerancyjny, a lewica raczej nie chce się im narażać. I co mają z tym fantem zrobić? Tak czy inaczej Rachel postanowiła załagodzić sytuację, pisząc książkę, w której wyjaśniała swoje motywy, a następnie zmieniła nazwisko na Nkechi Amare Diallo, chyba po to, żeby dokręcić śrubę jeszcze bardziej.

M.

Wesprzeć nas można poprzez Patronite

Czytaj dalej

Nawiasem Pisząc

Niezależna nagroda dla niezależnej artystki

logo nawiasem pisząc

Opublikowano

on

Na Czerskiej bez zmian. Mogą wręcz udzielać korepetycji z tego, jak dokonywać możliwie najbardziej antypolskich wyborów, a potem je wyjaśnić w sposób wybitnie idiotyczny.

Wszyscy szukamy artystycznej wybitności

Już zostawmy tę ludzką przyzwoitość, bo wszyscy wiemy, jakim człowiekiem jest pani Holland i jaka jest ta jej przyzwoitość, ale gdzie oni widzą artystyczną wybitność? Reżyser po prostu przeniosła na ekran wszystkie antyimigranckie i kłamliwe przekazy z lewicujących mediów, o których dziennikarka GW potem pisała, że nie były prawdziwe. Nie wiem, po co to wyjaśniła, bo każdy średnio ogarnięty człowiek widział to od razu, ale może chciała to wyjaśnić swoim czytelnikom? A może artystyczną wybitnością była scena, w której Agata Kulesza przedstawia litanię ku czci Świętej Platformy? Albo kiedy Maciej Stuhr robił z siebie sfrustrowanego na władzę impotenta? W którym miejscu w tym filmie była ta artystyczna wybitność!?

Znaleźliśmy polityczną propagandę

A o pani Agnieszce można by powiedzieć, że jest przyzwoita, gdyby jej film faktycznie niósł za sobą jakieś zmartwienie sytuacją uchodźców, a nie był elementem cynicznej i kłamliwej kampanii wyborczej. Byłaby, chociaż w głupi, naiwny i typowo emocjonalny sposób. Ale ten film to typowa polityczna propaganda. A pani Holland jest jedną z największych antypolskich propagandystek. I wszyscy wiemy, dlaczego. Bo w działaniach Straży Granicznej nic się nie zmieniło. Dalej pilnują, żeby nikt nielegalnie nie przekraczał granicy. Dalej stosują push-backi. Dalej robią te wszystkie złe i niepoprawne politycznie rzeczy, ale pani Agnieszce i innym jej podobnym wyznawcom polityki multi-kulti już to nie przeszkadza.

Być może teraz pogranicznicy stosują te metody z uśmiechem na ustach. I dzięki temu ci wszyscy wypychani uchodźcy też są jacyś tacy bardziej uśmiechnięci.

M.

Czytaj dalej

Nawiasem Pisząc

Nowy Czeczko? Nie do końca…

logo nawiasem pisząc

Opublikowano

on

Chciałabym napisać, że mamy kolejnego Emila Czeczkę. Że znowu jakiś odklejeniec zwiał na Białoruś, że pewnie Białorusini zrobią z nim porządek, ale w sumie żadnych większych konsekwencji jako państwo nie będziemy mieli. Że w sumie nic wielkiego się nie stało, bo co może się wydarzyć, jeśli komuś się wydaje, że w Polsce reżim jest gorszy, niż na Białorusi, więc pojechał się przekonać. Ale nie mogę. Bo Tomasz Szmydt nie jest Emilem Czeczką. Czeczko był zwykłym żołnierzem, który mało o czym wiedział, mało o czym słyszał i mało o czym miał pojęcie – i nie mówię tu o jego wiedzy jako takiej, ale tej, która w niepowołanych rękach mogłaby mieć dla nas fatalny skutek. Chcę też napisać, że szanuję polskich żołnierzy, obojętnie w jakim stopniu sprawują swoją funkcję – ale akurat nie tych, którym się wydaje, że w Polsce jest dramat, zamordyzm i mordowanie obywateli, a u Łukaszenki to kraj mlekiem i miodem płynący. No, ale panu Emilowi Białorusini bardzo szybko podziękowali.

Sędzia sprawiedliwy i nieustępliwy

Ze Szmydtem sprawa jest już jednak dużo poważniejsza. Bo facet był sędzią. I to nie takim, który rozstrzyga, który sąsiad podszedł do płotu – jako że i tamten podszedł – i drugiemu szybę wybił (znowu – z całym szacunkiem, ale to też po prostu nie są informacje, które mogłyby wyrządzić nam jakąś większą szkodę), ale takim, który miał dostęp do wiadomości najbardziej tajnych i najbardziej wrażliwych. Podobno „ściśle tajnych”. I sobie wziął te wszystkie informacje i zwiał na Białoruś. I tymi danymi zapewne hojnie obdaruje Łukaszenkę (za gościnne przyjęcie, wszak wódkę ponoć nawet dostał), a tym samym i Putina. A co oni raczą z tym zrobić? Bóg jeden wie, ale chyba raczej nic takiego z czego my, jako państwo, moglibyśmy być zadowoleni. Obawiam się, że wręcz przeciwnie. Nikt nie wie, do jakich informacji Szmydt uzyskał dostęp. Nikt nie wie, ile z nich już sprzedał, nikt nie wie, ile ma jeszcze w zanadrzu i nikt nie wie, od kiedy zaczął kapować. Tak naprawdę nikt nie wie nic. Co najgorsze – nikt nie ma bladego pojęcia, jak go ściągnąć z powrotem. Facet zwiał nam sprzed nosa – podobnie jak Roman do Włoch, Gaweł do Norwegii czy Sebastian M. do Zjednoczonych Emiratów Arabskich. W żadnym z tych przypadków polskie służby nie są w stanie zrobić dosłownie nic, ci ludzie uniknęli odpowiedzialności. Jeden z nich zdążył już wrócić w pełni chwały i zaczął zaprowadzać sprawiedliwość nad złymi ludźmi, którzy chcieli go skazać (i nad paroma innymi przy okazji też), a co my robimy? Dywagujemy nad tym, czy pan Tomasz był bardziej propisowski czy prokoalicyjny. Bo to jest rzeczywiście najważniejsze w tym momencie. Wiszą nad nami Bóg wie, jakie konsekwencje z tego tytułu, ale nasi politycy muszą to wykorzystać, żeby udowodnić, że ta druga strona jest gorsza.

Wypominanie prorosyjskości

Nie jest wiedzą chyba tajemną, że PiS jest antyrosyjski do granic możliwości. Do przesady wręcz. Po katastrofie smoleńskiej od razu wiedzieli, kto za nią stoi i nie omieszkali poinformować o tym wszystkich. I przypominać na każdym kroku. Niestety, kiedy przyszło do okazywania dowodów, to niewiele z tego wyniknęło, ot po prostu słali jakieś „druzgocące” raporty na podstawie zabaw z parówkami i helem. I nie chcę tutaj mówić, że wiem od początku do końca, co się wydarzyło nad Smoleńskiem – po prostu uważam, że ani jedna, ani druga strona nie stanęła na wysokości zadania, żeby tę tragedię wyjaśnić i że obie – tak, jak w tym przypadku – wykorzystały ją, żeby obrzucić się wzajemnie gównem. Bo trzeba znać priorytety. Z kolei Platformę pamiętamy z tzw. „resetu” i znamiennych słów dwóch jej czołowych polityków o Putinie. Tusk, na wieść o tym, że któreś z rosyjskich, proputinowskich mediów nazwało go „naszym człowiekiem w Warszawie”, odparł, że Putina spokojnie można określić jako „naszego człowieka w Moskwie”, a pan Radosław Sikorski stwierdził, że „Rosja nie jest naszym wrogiem, a Putin to nie Stalin – jeśli morduje to detalicznie, a nie hurtowo” – więc jak rozumiem, wszystko spoko. Bo detalicznie można, ale hurtowo już nie. Ale naprawdę w tej konkretnej sytuacji nie jest ważne, która partia była bliżej ze Szmydtem, a która dalej. I na pewno nie to, która lepiej na tym całym incydencie politycznie najlepiej wyjdzie. Chociaż – wielu ludzi to podłapało i radośnie głosi w Internecie, że Szmydt to był bliżej do tamtych, niż do naszych.

Konsekwencje – nie dla wszystkich

Najważniejsze jest dobro państwa i to, czy i w jaki sposób wiedza, którą teraz pan sędzia dzieli się z Łukaszenką (a pewnie dzielił od dawna) jest dla nas zagrożeniem. Bo cholera wie, kogo znał ten facet. Cholera wie, z kim rozmawiał i o czyich słabościach wiedział. Przecież sąd stoi praktycznie ponad prawem – co pokazuje sprawa małego Kamila z Częstochowy, gdzie wszystkie osoby dalej spokojnie sprawują swój urząd, mimo że nie zrobiły nic, by ratować tego chłopca. Nie chciało im się nawet porządnie wykonywać swoich obowiązków. Było dziecko, nie ma dziecka, a kto jest winny? Tylko bezpośredni zabójca, ewentualnie jego matka, ale już nie ci, którzy tego biednego chłopca wrzucili dosłownie w paszczę lwa. Poprawność polityczna? Solidarność jajników? Zostawmy już to, i tak prawdy nie dojdziemy. Niby toczy się w tej sprawie jakieś śledztwo, niby zbierają dowody, ale dobrze wiemy, jak będzie. Wracając do głównego wątku – obawiam się, że pan Szmydt może mieć haki na niektóre wysoko postawione osoby w państwie, które potem Rosja z Białorusią radośnie wykorzystają. Nie mam pojęcia na kogo i na jaką skalę, bo to wiedza ściśle tajna, przynajmniej dla nas. Martwię się, że dla Putina i Łukaszenki już nie za bardzo. I teraz wyobraźmy sobie, że tych dwóch dżentelmenów posiadło wiedzę, że któraś z wysoko postawionych osób w Polsce ma tam coś za uszami (w sumie – kto nie ma?) i zacznie taką osobę szantażować, że powiedzą to i to, jeśli ta nie zrobi tego i tego. Nie wierzę, że wśród tych ludzi wielu będzie takich, którzy twardo powiedzą, że „trudno, róbcie, co chcecie, ja polskiej racji stanu zdradzał nie będę”.

Szwajcarski ser

Im na wyższego konia wskoczysz, tym boleśniej zderzysz się z ziemią. I ci ludzie doskonale o tym wiedzą, ale w tym momencie wolą wrzucać gówno do wentylatora i nadstawiać go w stronę przeciwników. A jak dalekie ci ludzie mają kompetencje i co są w stanie zrobić, żeby ich własne szambo nie wybiło – wolę sobie nie wyobrażać. Polskie służby są jak szwajcarski ser – tą dziurą im jeden czmychnie, tamtą drugi, a potem można tylko rozłożyć ręce i powiedzieć, że kurde, w sumie to szkoda. I że do kolejnych takich sytuacji na pewno dochodzić nie będzie. Na mur beton. A nam pozostaje wzruszyć ramionami i uwierzyć, że jak mówią, że nie będzie to nie będzie. Bo co nas złego może spotkać, jesteśmy w NATO, więc jesteśmy mocarni. A to, że jakieś super tajne sprawy państwowe prawdopodobnie są teraz omawiane przy wódce z Łukaszenką, to już pal sześć. To oni są winni, a nie my, a jeśli będzie groźba, że to nam może coś zaszkodzić, to się będziemy martwić. Najwyżej zrobi się drugi reset. A interesy państwa czy dobro naszych obywateli są nieważne. Umówmy się, większość tych wysoko postawionych ludzi ma je w głębokim poważaniu. Jeżeli będzie ryzyko, że spadną z konika – bez skrupułów zrzucą kogoś innego, ale na razie jest najlepszy czas na to, żeby nawalać w przeciwnika politycznego. Bo jakoś to będzie. Dla nich, być może dla nas nie?

Ogłupiony polski naród

A my radośnie tańczymy, jak oni nam grają. Bo to PiS, a nie PO (albo na odwrót). I z miłą chęcią przystępujemy do tej politycznej wojenki, bo tak się już daliśmy spolaryzować przez te dwie partie, że wszystko inne mamy w pompie. Przyznaję, nie jestem bez winy, tez się w to dałam wciągnąć (chociaż bardziej pod względem postępowości vs konserwatywności, niż w tę wojenkę polityczną). Pan Szmydt zrobił sobie zdjęcie z człowiekiem z PiS-u – oho, mamy powiązanie! Podał rękę człowiekowi z PO – no to ich ugotujemy. A jakie poniesiemy konsekwencje – jako państwo – tego, że zdrajca i szpieg pije sobie teraz gdzieś na Białorusi wódeczkę z ludźmi, którzy mają możliwości nam ten nasz spolaryzowany grajdołek zburzyć? Oj tam, oj tam. I najgorsze jest to, że to jest racja. Jesteśmy w tym momencie kompletnie bezradni. Bo jak my mamy tego człowieka odbić?! Chyba tylko najeżdżając na Białoruś, ale wszyscy wiemy, jakie byłyby tego konsekwencje. Możemy więc tylko siedzieć z założonymi rękami i czekać, co wyskoczy. Ale do tej pory jakoś to było. Zwiał Roman Giertych – ale w sumie nic mu nie udowodniono, więc luz. Pani Magdalena Adamowicz nie stawia się na kolejne wezwania prokuratury – no przecież jest chora! Rafał Gaweł robi w Norwegii za wielce rodzinnego geja, który uciekł przed polskim reżimem – trudno, może tylko pluć na Polskę, ale do tej pory nam to nie przeszkadzało, prawda? Sebastian M. spalił całą rodzinę żywcem – szkoda, że nic mu już nie zrobimy, ale prawo to prawo. Co prawda, Romek wrócił i może robić, co mu się żywnie podoba (bo ma immunitet), a pan Szmydt pije sobie wódeczkę z prezydentem Białorusi (pewnie po to, żeby się zrobił bardziej wylewny), ale… jakoś to będzie, prawda?

Zawsze jakoś było.

M.

https://www.facebook.com/nawiasempiszacoswiecie

Czytaj dalej

Nawiasem Pisząc

O kilka kieliszków za dużo?

logo nawiasem pisząc

Opublikowano

on

Ja naprawdę wiele jestem w stanie zrozumieć. Naprawdę – wiele. Że majówka, że dożynki, że imieniny i Bóg jeden wie, co jeszcze. Czasem się człowiek przecież zabawić musi. Józefa było. Albo Stefana. Grzegorza, Moniki czy innej Krystyny. Może nawet Marcina – chociaż to akurat w listopadzie chyba. W każdym razie człowiek ma naprawdę dużo okazji, żeby się towarzysko poudzielać. Może nawet codziennie – ale czy wypada, jeśli wraz z zabawą idą napoje wysokoprocentowe? I nie chodzi mi tu akurat o mleko.

Słaba głowa, słaby sprzęt…?

Pan Kierwiński postanowił świętować Dzień Strażaka wyjątkowo hucznie. Do tego stopnia, że przyszedł wygłosić oświadczenie z tej okazji w stanie nie do końca trzeźwym, co nie umknęło uwadze innych ludzi. Ale stanowisko jest jasne – to wcale, pod żadnym względem i absolutnie nie było tak, że on tam wszedł na scenę na****ny jak meserszmit, nigdy w życiu. No fucking way! To w ogóle są niedorzeczne podejrzenia, po prostu mieliśmy awarię sprzętu nagłaśniającego. I tylko przez to facet nie potrafił się wysłowić. Nic to, że słychać było wyraźnie, że pan Marcin zwyczajnie bełkocze. Że niektóre słowa przeciąga nie wiadomo jak długo, a innych nie jest w stanie skończyć. To była tylko i wyłącznie awaria, a nie, że szefowi MSWiA się za bardzo chlupnęło poprzedniego dnia – albo nawet tego samego. Nam pozostaje w to tylko uwierzyć. Nieszczęścia chodzą po ludziach. Już kiedyś Aleksandra Kwaśniewskiego dotknęła choroba filipińska. I kim my jesteśmy, żeby wątpić w jego słowa? Jak powiedział, tak było. Wtedy była choroba filipińska, a nie alkohol, a teraz jest awaria sprzętu nagłaśniającego. I nawet z tym, szary człowieczku, nie dyskutuj, bo pozwy pójdą. Awaria to awaria, a jeśli Ci po głowie chodzą inne myśli, to my to spokojnie, pokojowo i sądownie załatwimy – tak, żebyś myślał prawidłowo.

Niegodne działania pisowskiej Targowicy

Pan Marcin wspomniał również, że nie będzie się poddawać badaniom pod kątem stanu przeduradarowego, ponieważ część jego wyborców – nie mogąc uwierzyć, w to co słyszą – martwiło się, że może to kwestie zdrowotne, bo wiadomo przecież, że tak światły człowiek jak pan Kierwiński do kieliszka nie zagląda, a już na pewno nie wtedy, kiedy następnego dnia ma wygłosić przemówienie. Nie, nie zamierzam, bo wszystko jest w jak najlepszym porządku. Proszę mi wierzyć. Tak jak powiedziałem, był straszny pogłos z głośnika, który był niedaleko. Więc bardzo słabo słyszałem, nie wiem, czy to była też kwestia jakiegoś sprzęgnięcia mikrofonów. Zdarza się. Nie ma to nic wspólnego ze stanem zdrowia, aczkolwiek dziękuję za troskę, wszystko jest w porządku – tłumaczył – Różne komentarze były, także polityków z polskiego życia publicznego, którzy chluby mu raczej nie przynoszą. Raczej nadinterpretują tutaj fakty lub starają się uprawiać taką brudną walkę polityczną. Jak rozumiem mają coś, do czego mogą się przyczepić, ale te insynuacje są naprawdę niegodne. Jeżeli ktoś chce wykorzystywać to święto do swojej brudnej polityki, to sam sobie wystawia świadectwo. No i spoko, jasna sprawa. Tylko czy takie samo świadectwo wystawił sobie Roman Giertych, który od razu znalazł winnego całego zajścia?

To nie my, to PiS!

Tak tylko pytam, bo Romek pisał coś o pisowskiej targowicy i chciałabym wiedzieć czy tekst: Nazwisko dźwiękowca, który obsługiwał dzisiaj najbardziej chciałbym poznać. #PiStoTargowica nie jest przykładem wykorzystywania tego smutnego incydentu do uprawiania brudnej polityki? Mam wątpliwości, bo skoro pytania zwykłych ludzi, czy poseł Kierwiński na pewno był w pełni sił podczas swojego przemówienia, są przejawem brudnej polityki, to czym innym jest sugestia, że ktoś z PiS-u (a być może sam Kaczyński!) przełączał po kryjomu różne kabelki, żeby pan Marcin brzmiał tak jak brzmiał? W każdym razie, pan Giertych otrzymał odpowiedzi, że odpowiedzialnymi za całą tą sytuację mogą być Jack Daniels albo Johnny Walker. Śledztwo trwa! Poszukiwani się nie wywiną, nie ma bata. Niech no tylko pan Roman pozna miejsce przebywania obu żartownisiów, to im da do wiwatu. Podpowiadam, że poszukiwania można by było zacząć od jakichś sklepów monopolowych.

Choroba przenoszona drogą kropelkową

Pan Kierwiński postanowił jednak opublikować na swoim Twitterze dowody na to, że podczas swojego przemówienia był trzeźwy jak świnia i przedstawił wyniki badania alkomatem. Trochę wyglądają, jakby czternastolatek usiłował na szybko przepisać pracę domową, bo mogliśmy w nich przeczytać:

Policja: Kierwiński

Nazwisko badanego: Marcin

Imię badanego: 22.08.1976 r.

No, spoko, bardzo wiarygodne. Nie pozostawia już żadnych wątpliwości. Ja podejrzewam, że jak pan Kierwiński chuchnął, to od razu wzięło też policjanta, który miał wykonywać te badania i stąd te nieprawidłowości, ale na 100% jest tak, że pod hasłem „Policja” należy wpisać nazwisko, pod hasłem „Nazwisko” swoje imię, a pod imieniem datę urodzenia.

Albo to, albo poseł Kierwiński faktycznie przez kilka godzin przed wystąpieniem nie wylewał za kołnierz. I przypadkowo policjant, który wykonywał badania również. Ale w to żaden z nas nigdy nie uwierzy, prawda?

M.

https://www.facebook.com/nawiasempiszacoswiecie

Czytaj dalej