"Kochana mamusiu. Jestem w bezpiecznym miejscu. Niedługo wrócę". Potem Trynkiewicz zabił Wojtka

29 lipca 1988 roku część mieszkańców jednego z bloków w Piotrkowie Trybunalskim usłyszała wołanie o pomoc. Pierwszy okrzyk, "ratunku!", był donośny, a dwa kolejne już znacznie słabsze. Nikt nie potrafił zlokalizować źródła dźwięku. Niektórzy uznali, że to pewnie "scena z małżeńskiej scysji" i zapomnieli o sprawie. Tych, którzy mieli wątpliwości, przekonał przyjazd straży pożarnej, która pomogła jednej z sąsiadek uwolnić się z zatrzaśniętego mieszkania. Nikt nie spodziwał się, że w kawalerce spokojnego i cichego 26-latka ma miejsce tragedia. Tego dnia Trynkiewicz pozbawił życia Tomasza, Artura i Krzysztofa. Trzy tygodnie wcześniej to samo spotkało Wojtka. Po wyroku o Trynkiewiczu głośno było jeszcze kilka razy - gdy na miesiąc wyszedł na wolność oraz gdy wziął ślub.

Mariusz Trynkiewicz urodził się 10 kwietnia 1962 roku w Piotrkowie Trybunalskim. W 1981 roku ukończył technikum mechaniczne, a tematem jego pracy były obozy zagłady z czasów II wojny światowej. Następnie chciał rozpocząć studia w Krakowie, jednak uczelnia, na którą aplikował, zmieniła zasady i ostatecznie się nie dostał. Został więc w Piotrkowie Trybunalskim, gdzie zaczął naukę w miejscowej filii Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Kielcach. 1 września 1984 roku Trynkiewicz zaczął pracę w Szkole Podstawowej nr 11, w której prowadził zajęcia z WF-u i zajęcia praktyczno-techniczne dla chłopców z klas V-VIII oraz koło fotograficzne i strzeleckie. Interesował się malarstwem i reprodukowaniem pejzaży. W 1986 roku, przez błędy w maszynopisie, odrzucono jego pracę magisterską.

Zobacz wideo 37-letnia Ewelina siedzi za "głowę". "Chciałabym zakończyć swoją mękę wywiadem"

Trynkiewicz już wcześniej przyprowadzał do domu chłopców. Szkicował ich akty

To właśnie w wojsku miały miejsce pierwsze sytuacje, które powinny być dla przełożonych Trynkiewicza ważnym ostrzeżeniem. Z cytatów w "Dzienniku Łódzkim", który opisał zeznania Trynkiewicza i jego wypowiedzi zarejestrowane w opiniach biegłych psychiatrów i seksuologa (z lat 1989-1989) wynika, że w marcu/kwietniu 1987 roku, gdy był na przepustce wojskowej, przyprowadzał do mieszkania rodziców chłopców, których wabił pieniędzmi. Za pozowanie nago płacił im tysiąc złotych. Przez to wielokrotnie zapożyczał się u sąsiadów i krewnych. - Samo rysowanie było sprawą uboczną. Podstawowym celem było oglądanie ich ciał - mówił. Na tym jednak nie koniec, ponieważ w czasie odbywania służby, porwał i wykorzystał seksualnie ucznia szkoły wojskowej. Za to został skazany przez sąd wojskowy na karę roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata.

Kilka tygodni po tym, jak wyrok się uprawomocnił, Trynkiewicz został przyłapany na molestowaniu 12-letniego chłopca. Szymona F. zwabił do domku letniskowego rodziców, założył mu worek na głowę i związał ręce sznurkiem, a następnie dotykał po obnażonych częściach ciała. Wypuścił go z domku dopiero po trzech godzinach. Otrzymał więc kolejną karę - tym razem 1,5 roku pozbawienia wolności, co z odwieszonym wyrokiem dało karę łączną 2,5 roku. Sam oskarżony uważał, że kara jest zbyt surowa, ponieważ "nie ma on wpływu na swoje popędy". - Wtedy w więzieniu nie wiedziałem, ile tych ofiar będzie. Wiedziałem, że mam potrzebę zabijania i, mimo oporów, realizacja tych potrzeb była silniejsza - mówił później sam Trynkiewicz.

W 1988 roku otrzymał zgodę na przerwę w odbywaniu kary, która miała potrwać do 2 sierpnia tego samego roku. Powodem była konieczność opieki nad chorą matką i podreperowanie własnego zdrowia. Jak opisał podczas przesłuchania, nie rozpoczął żadnej pracy zarobkowej, głównie całe dni jeździł na motocyklu i odpoczywał nad jeziorem Bugaj. Często szedł do rodziców na obiad i spał, bo "czuł się zmęczony". W tym czasie był na utrzymaniu rodziców, którzy - ze względu na różne jego "wydatki na mieszkanie" - mieli dawać mu do 10 tys. złotych miesięcznie. To właśnie podczas przerwy w odbywaniu kary Trynkiewicz dopuścił się kolejnego przestępstwa.

Trynkiewicz planował zabójstwa. "Już idąc tam nad jezioro, kalkulowałem, że jeśli uda mi się sprowadzić chłopca, to go w mieszkaniu zabiję"

4 lipca 1988 roku 26-letni Trynkiewicz poznał na kąpielisku przy Jeziorze Bugaj niespełna 13-letniego Wojciecha Pryczka. Jak przyznał w późniejszych zeznaniach, w miejsce to wybrał się już z myślą o zwabieniu chłopca do kawalerki jego babci przy ulicy Działkowej w Piotrkowie Trybunalskim. Tam miał zrealizować "swój cel", którym miała być zemsta za jego zdaniem zbyt wysoki wyrok sądu wojskowego. - Już idąc tam nad jezioro, kalkulowałem, że jeśli uda mi się sprowadzić chłopca, to go w mieszkaniu zabiję. Poszedłem i spotkałem go. To był właśnie taki chłopiec, który w mojej wyobraźni odpowiadał warunkom. Był w wieku, który mnie interesował, do tego był sam - cytujemy za aktami sprawy. 13-latek zwierzył mu się, że jego rodzice są rozwiedzeni i ma starszego brata.

Chłopcu obiecał, że postrzelają z wiatrówki, a następnie zapisze go do sekcji strzeleckiej LOK i na obóz letni. W mieszkaniu Trynkiewicz zrobił mu herbatę i kanapki. Zaproponował, by napisał mamie kartkę, ponieważ mogła martwić się jego nieobecnością. Wcześniej 13-latek podał mu adres domowy. Wojtek napisał na pocztówce: "Kochana mamusiu. Jestem w bezpiecznym miejscu z ogłoszenia i zarabiam trochę pieniędzy. Niedługo wrócę. Wojtek".

W mieszkaniu tym dziecko było molestowane. Niedługo przed śmiercią Wojtek miał wyczuć niebezpieczeństwo, jakie mu groziło ze strony Trynkiewicza. - Mówił: "a co pan chce mnie zabić?". On to wyczytał z moich oczu - opisywał podczas śledztwa. Mężczyzna złapał więc za gąbkę do wycierania kurzu, którą włożył do ust 13-latka, a następnie go udusił. Po dokonaniu zbrodni Trynkiewicz twierdził, że doznał odprężenia, ale niedługo potem naszedł go strach, którego wcześniej nie doświadczył. Postanowił więc zawinąć nagie zwłoki 13-latka w zielony koc, przewiązać je sznurkiem tak, by nie wyglądały na ciało, włożyć w kartonowe pudełko i zabrać je motocyklem do lasu nad Bugajem. Wcześniej obciął kosmyk włosów chłopca - by wysłać je listem do jego matki, co zaczerpnął z książek kryminalnych. W lesie wrzucił ciało Wojtka do naturalnego zagłębienia. 

Motocykl TrynkiewiczaMotocykl Trynkiewicza fot. Akta sprawy, Sąd Okręgowy w Piotrkowie Trybunalskim

Gdy chłopiec nie wracał do domu, zaczęły się poszukiwania 13-latka. Podejrzenia wzbudziła też odebrana kilka dni później pocztówka, na której był widok Budapesztu. Stempel pocztowy wskazywał jednak, że została ona nadana w Piotrkowie Trybunalskim.

Ciała Tomasza, Artura i Krzysztofa mogłyby się nigdy nie odnaleźć. Ale nad Piotrkowem przyszła burza

Do kolejnej zbrodni doszło 29 lipca 1988 roku. Trynkiewicz ponownie udał się nad Bugaj, ale początkowo nie czuł "potrzeby zabijania". Dopiero widok trzech chłopców, którzy spacerowali po wale, doprowadziła go do myśli o ich zabiciu. - Już w momencie nawiązania rozmowy wiedziałem, że jeśli mi się uda sprowadzić ich do domu, to ich pozabijam. Odpowiadali mi wiekowo, nadawali się, że tak powiem, na ofiary. Spełniali warunki - opisywał w zeznaniach były nauczyciel. Trynkiewicz, tak samo, jak zrobił to z Wojtkiem, zwabił do mieszkania chłopców. A z jego kawalerki "nie mieli już prawa wyjść". Chłopcy dotarli pod blok Trynkiewicza sami, a on w tym czasie zabrał motor do garażu. - Pamiętam tamten dzień. Wchodziłem po schodach i na półpiętrze spotkałem trzech chłopców. Siedzieli na schodach. Przeżyłem szok, kiedy dowiedziałem się później, że zginęli w mieszkaniu mojego sąsiada - mówił "Faktowi" sąsiad zbrodniarza.

Po kilku godzinach spędzonych w kawalerce, nastolatkowie powiedzieli mu, że muszą już wracać do domu. Trynkiewicz sięgnął wówczas po nóż leżący na biurku i zabił chłopców. Jak pisał portal epiotrkow.pl, po zbrodni udał się do mieszkających w bloku obok rodziców, gdzie zjadł obiad. Po powrocie zajął się usuwaniem zwłok. 

Początkowo ciała 11-letniego Tomasza Łojka oraz 12-letnich Artura Kawczyńskiego i Krzysztofa Kaczmarka zostały zniesione do piwnicy. Trynkiewicz bał się jednak, że odór rozkładających się ciał zaalarmuje sąsiadów. Wieczorem wywiózł zwłoki samochodem do lasu i je podpalił. Panowała susza, a ściółka była jak pieprz. Gdyby ogień rozprzestrzenił się na las, ciała chłopców mogłyby nigdy nie zostać odnalezione. - Traf chciał, że po podpaleniu stosu z ciał chłopców morderca odjechał, a nad Piotrków przyszła burza. Deszcz ugasił płomienie - wspominał w rozmowie z "Faktem" policjant Janusz Sielski. Tydzień później ciała dzieci zostały znalezione przez grzybiarza, Edwarda Ślęzaka.  

Ciała chłopców zawinięte były w zasłony. Na nich wyhaftowana była litera "T"

Początkowo śledczy uważali, że do zabójstwa trzech chłopców doszło podczas mszy satanistycznej. Jak mówił emerytowany funkcjonariusz MO i policji, który w 1988 roku zatrzymał Trynkiewicza, zwłoki ułożone były plecami do siebie i wyglądały jak stos ofiarny. - Uzyskaliśmy bardzo dużo dowodów świadczących o sprawcy, o tym, że dzieci musiały przebywać w jakimś domu. Zwłoki były owinięte w zasłony, na których była wyhaftowana literka "T" bordowym kordonkiem - powiedział w rozmowie ze Strefą DM Janusz Sielski.

Rodzicom zaginionych, którzy rozpoczęli poszukiwania już wieczorem w dniu zaginięcia, udało się dotrzeć do znajdującego się niedaleko jeziora obozu harcerskiego. Jak się okazało, 29 lipca mężczyzna w czarnych spodniach, czarnej bluzie, z toporkiem wpiętym za pasek i w jasnym, słomkowym kapeluszu poprosił o zgodę na przejście przez obóz. Towarzyszyło mu trzech chłopców, którzy później zostali rozpoznani przez świadków jako Tomek, Artur i Krzysztof. Świadkowie zeznali, że dzieci nie były zaniepokojone ani nie sprawiały wrażenia, by mężczyzna był dla nich kimś obcym. "W rozpowie poza protokołem wyznała, że z wyglądu przypominał filmowego 'bandziora'" - czytamy w aktach znajdujących się w Sądzie Okręgowym w Piotrkowie Trybunalskim. 

Przełomowym dla sprawy było to, że jeden z policjantów z Sulejówka (Jerzy Szymański) przypomniał sobie sprawę sądu wojskowego, który wydał wyrok na Trynkiewiczu. Przekazał on tę wiedzę do Piotrkowa. - Kiedy dostałem tę notatkę na biurko, coś mi zaczęło pasować. Nauczyciel wf-u molestował dzieci, został skazany, przebywał w areszcie (...). Wszystko się wiązało, poza tym jeszcze litera "T" jak Trynkiewicz - opisywał Janusz Sielski. Jak dodał, był w szoku, gdy dowiedział się, że mężczyzna nie jest w więzieniu, tylko przebywa w domu. Gdy funkcjonariusze zjawili się w kawalerce Trynkiewicza, ten nie wyglądał na przerażonego. Zamiast tego od razu stwierdził "że nie ma z tym nic wspólnego". 

W mieszkaniu 26-latka znaleziono ślady krwi oraz zegarek, który należał do jednej z ofiar - Krzysztof dostał go w prezencie za dobre wyniki w nauce. Ponadto ciała chłopców były owinięte takim samym materiałem, co zasłony w jego kawalerce. Trynkiewicz przyznał się do zabójstwa trzech chłopców, a po miesiącu od zatrzymania także do tego, że stoi za śmiercią zaginionego Wojtka. Morderca wskazał śledczym miejsce porzucenia zwłok, jednak nie chciał brać udziału w pracach na miejscu.

Trynkiewicz pokazuje miejsce, do którego przewiózł ciało Wojtka, swojej pierwszej ofiary.Trynkiewicz pokazuje miejsce, do którego przewiózł ciało Wojtka, swojej pierwszej ofiary. fot. Akta sprawy, Sąd Okręgowy w Piotrkowie Trybunalskim

Mieszkańcy przyszli przed sąd z kijami, pałkami i kamieniami. Chcieli rozliczyć się z "szatanem z Piotrkowa"

Sprawa Trynkiewicza była rozpatrywana przez sąd w Piotrkowie Trybunalskim, chociaż początkowo obawiano się, że mieszkańcy doprowadzą do linczu podejrzanego. Pierwsze posiedzenie odbyło się 12 września 1989 roku. Akt oskarżenia sporządzony przez prokuratorkę Małgorzatę Ronc liczył 58 stron, a akta sprawy zajęły pięć tomów. W roli ekspertów powołanych zostało 11 wybitnych specjalistów, w tym seksuolog doc. dr nauk med. Zbigniew Lew Starowicz czy psychiatrzy prof. dr nauk med. Andrzej Bukowczyk i dr nauk med. Jadwiga Szymczewska. W roli świadków przesłuchano 38 osób.

Jak pisali dziennikarze "Tygodnika Piotrkowskiego" w 1989 roku, 12 września budynek sądu został otoczony przez tłum mieszkańców, z których wielu przybyło na miejsce z kijami, pałkami i kamieniami. Ludzie domagali się od służb wydania "szatana z Piotrkowa", z którym chcieli "policzyć się" na miejscu. Najwięcej osób zgromadziło się przy tylnym wyjściu, spodziewając się, że właśnie tam zostanie przewieziony oskarżony.

Po odczytaniu aktu oskarżenia, w którym Trynkiewicz został oskarżony o zbrodnie zabójstwa, za które zgodnie z ówczesnymi przepisami groziło od ośmiu lat więzienia do kary śmierci, głos zabrał sam podejrzany. Trynkiewicz, ze względu na jawność całej rozprawy, odmówił składania wyjaśnień - ale podobnie jak podczas pierwszego przesłuchania - przyznał się do wszystkich zarzutów. 

Druga rozprawa miała miejsce 18 września. Wówczas przed sądem zeznania złożyło 11 świadków. Dwoje wezwanych się nie stawiło - wśród nich była matka oskarżonego, Urszula Trynkiewicz, która z uwagi na pokrewieństwo poprosiła o zwolnienie ją ze składania zeznań. Kobieta miała już zeznawać w trakcie śledztwa i obawiała się, że jej obecność w sądzie wpłynie źle na jej zdrowie i bezpieczeństwo. Sąd odrzucił jej wniosek, dlatego też matka musiała stawić się na rozprawie następnego dnia. Urszula Trynkiewicz opowiadała o dzieciństwie Mariusza: okresie dojrzewania, kompleksach jedynaka, stwierdzonej neurastenii (zaburzenie nerwicowe objawiające się dużą pobudliwością i szybkim wyczerpywaniem się układu nerwowego) oraz przypadkach schizofrenii w rodzinie ze strony męża. Przed sądem stwierdziła, że nie sądzi, żeby jej syn był sprawcą i działał w pojedynkę. 19 września zeznawało też sześcioro sąsiadów. Kilkoro z nich zeznało, że 29 lipca 1988 roku usłyszeli wołanie o pomoc ("ratunku" lub "pomocy, ludzie" - w zależności od zeznań), które miało miejsce między godziną 15 i 16, ale nie potrafili zlokalizować tego odgłosu. Ostatecznie mieli nie zareagować, bo "potraktowali to jako scenę z małżeńskiej scysji". Jedna z osób przyznała, że pierwszy okrzyk był najmocniejszy, a dwa kolejne były już znacznie słabsze. Niedługo potem (o godzinie 16:10) pod klatkę przyjechała straż pożarna, która pomogła jednej z lokatorek, która zatrzasnęła drzwi i nie mogła wyjść z mieszkania. Potwierdzili to także strażacy. Wieczorem, gdy padał deszcz, dwie-trzy osoby miały widzieć Trynkiewicza, jak ciągnie za sobą po ziemi ciężki worek. W pewnym momencie nawet się przewrócił przez co pomyśleli, że jest pijany. 

Podczas czwartej rozprawy wypowiadali się biegli, głównie patolodzy. Płk. doc. dr medycyny Edmund Orszański zeznał, że wszystkie rany na ciałach chłopców powstały jeszcze za ich życia. Ciosy były zadawane w różne części ciała i miały różne głębokości. Co istotne, badania potwierdziły, że większość z obrażeń nie była na tyle głęboka, by doprowadzić do natychmiastowej śmierci - była więc szansa na to, by dzieci uratować. Ofiary żyły jeszcze przez kilkanaście minut po zadaniu im ostatnich ciosów. Ofiary nie były ogłuszane, ale mogły być zaskoczone - ciosy padały bowiem od tyłu. Wszyscy z nich zmarli w wyniku wykrwawienia. Potem zeznawali znajomi Trynkiewicza ze studiów i pracy. Wszyscy zapamiętali "szatana z Piotrkowa" jako spokojnego, skrytego w sobie i osamotnionego chłopaka. Koleżanka ze studiów dodała, że utrzymywała z nim bliższe kontakty, które jej zdaniem mogłyby skończyć się uczuciem i małżeństwem, "gdyby tylko oskarżony na to pozwolił". Co znamienne, wszyscy zeznali, że Trynkiewicz lubił przebywać z młodzieżą, zwłaszcza z chłopcami. 

Szóstego dnia procesu wypowiadali się biegli z zakresu psychiatrii i seksuologii, którzy badali i obserwowali zachowanie Trynkiewicza. Stwierdzili u niego głębokie zaburzenia osobowości, cechy pedofilii i mimo tego, że oskarżony zasłaniał się niepamięcią, nie rozpoznali u niego ograniczonej poczytalności. Zauważyli u niego wysoką inteligencję (IQ = 121) i nieprawidłowości w procesie rozwojowym (jako 10-latek miał być molestowany przez księdza). Według nich niska kara sądu wojskowego tylko zachęciła go do powtarzania takich zachowań, a ponadto nie dawali dobrych rokowań co do leczenia pedofilskich skłonności oskarżonego. Takie same opinie na temat Trynkiewicza wydały oba zespoły ekspertów, z Łodzi i Warszawy, które pracowały niezależnie od siebie. 

"Wojtka zabiłem z potrzeby zemsty. Zrodziła się ona z kilku czynników"

Trynkiewicz od początku twierdził, że nie działał z premedytacją, a jego wina miała tkwić w zaniechaniu leczenia. - Byłem kiedyś normalnym człowiekiem. Zawsze kochałem dzieci i starałem się dla nich zrobić jak najwięcej dobra. Nie byłem potworem... - mówił. Chociaż w każdym z przesłuchań podkreślał, że nie pamięta momentu ataku na chłopców, to postanowił odnieść się do swoich motywów. 

- Wojtka zabiłem z potrzeby zemsty. Zrodziła się ona z kilku czynników. Po pierwsze, uważałem, że zostałem skrzywdzony. Ta krzywda, to wysoki wyrok za czyn lubieżny. (...) Drugi czynnik, to wpływ współwięźnia w łódzkim więzieniu - Jacka W., skazanego za zabójstwo narzeczonej. Opowiadał, jak to zrobił. Coś we mnie zostało. Wydało mi się, że zabójca nie różni się niczym od innych. (...) Kolejny czynnik, to fakt, że uważałem siebie za człowieka, któremu nie ułożyło się w życiu. Powołanie do wojska sprawiło, że się załamałem. (...) Czwarty czynnik, to świadomość zaburzeń popędu płciowego, pedofilia - kontynuował. Co do śmierci trzech chłopców, to powodem miała być obawa, że powiedzą rodzicom o tym, że były u niego w mieszkaniu i znów zostanie oskarżony o porwanie dzieci. 

Trynkiewicz podczas wizji lokalnejTrynkiewicz podczas wizji lokalnej fot. Akta sprawy, Sąd Okręgowy w Piotrkowie Trybunalskim

To kłóci się jednak z tym, co wiadomo z akt sprawy. W sądzie, jak i podczas postępowania przygotowawczego, zostali przesłuchani chłopcy, którzy bywali w mieszkaniu Trynkiewicza. Wiadomo, że od kwietnia do lipca 1988 roku do mieszkania przyprowadził pięciu-sześciu nieletnich, poza tymi, których zabił. Wszyscy mieli od 12 do 15 lat. Każdy z chłopców kuszony był tym samym - możliwością postrzelania do tarcz w grze na telewizor czy oglądaniem papug i akwarium. Wcześniej jednak kazał dzieciom podpisywać przysięgę milczenia - mieli nie mówić nikomu o tym, że przychodzą do jego mieszkania ani co w nim robią. Chłopcy, którzy zeznawali, uznawali to za część zabawy. Trynkiewicz kazał im nawet przebierać się w kostium gimnastyczny - który rzekomo mieli otrzymać uczestnicy obozu strzeleckiego, który chciał zorganizować. Mężczyzna był przy tym, jak przebierali się w strój i kazał im zakładać go na gołe ciało. Jeden z chłopców wyznał, że gdy kazał mu się rozebrać, to nie zgodził się i wyszedł. Drugi na propozycję odparł, że zrobi to następnego dnia, ale już więcej nie przyszedł do kawalerki Trynkiewicza. Przyznał, że dziwiło go to, że nauczyciel może go poprosić o pokazanie się nago. Trzeci ze świadków zgodził się przebrać i rozebrał do naga. Potem już nigdy nie wrócił do mieszkania 26-latka. Żaden z nich nie powiedział wcześniej rodzicom o tym, czego doświadczyli. 

I chociaż ostatecznie Trynkiewicz przyznał, że żałuje tego, że zabił chłopców, to nie potrafił przewidzieć, czy w przyszłości nie miałby potrzeby dalszego zabijania. - Gdyby znowu były sprzyjające okoliczności, gdyby znów jakiś chłopiec wyraził zgodę na przyjście do mojego mieszkania, to nie wiem, czy bym nie dokonał kolejnej zbrodni - przyznał. Dwa dni później sąd skazał 27-latka na poczwórną karę śmierci - za każde z zabójstw z osobna.

Do wykonania kary nigdy nie doszło. 7 grudnia 1989 roku w życie weszła amnestia, która zmieniała zasądzone kary śmierci na kary 25 lat pozbawienia wolności. Początkowo został osadzony w zakładzie w Strzelcach Opolskich, a w 2012 roku został przeniesiony do zakładu karnego w Rzeszowie-Załężu – na skutek wyroku z 2011 roku, zgodnie z którym sąd skierował go na przymusową terapię zaburzeń preferencji seksualnych. W więzieniu złożył wniosek o zmianie nazwiska z Trynkiewicz na Komornicki (nazwisko rodowe jego matki), ale urząd, sąd i wojewoda odrzucili jego prośbę.

11 lutego 2014 roku Trynkiewicz skończył odbywać karę więzienia. Dzień przed wyjściem funkcjonariusze więzienni przekazali prokuraturze to, co znaleźli w celi mordercy. Miały to być szkice i zdjęcia o charakterze pedofilskim. Śledczy stwierdzili jednak, że nie zawierają oni zabronionych treści, w związku z czym mężczyzna wyszedł na wolność - przebywał jednak pod policyjną ochroną w miejscu nieujawnianym dotąd przez funkcjonariuszy. To skończyło się 3 marca 2014 roku - na podstawie tzw. ustawy o bestiach, sąd uznał Trynkiewicza za osobę stwarzającą zagrożenie i trafił do zamkniętego ośrodka w Gostyninie.

W lipcu 2015 roku Trynkiewicz został skazany na 5,5 roku pozbawienia wolności za posiadanie dziecięcej pornografii. W 2021 roku ponownie został skazany za posiadanie dziecięcej pornografii na sześć lat pozbawienia wolności (do 2027 roku).

Ślub Trynkiewicza ponownie oburzył opinię publiczną. Słowa jego żony są wstrząsające

30 października 2015 roku w ośrodku w Gostyninie odbył się ślub 54-letniego Trynkiewicza z 37-letnią Anną. O kobiecie wiadomo jedynie, że miała wówczas na wychowaniu 16-letnią córkę, Katarzynę, że pracowała w korporacji oraz że poznali się listownie.

W 2016 roku zrobiło się o niej głośno za sprawą książki "Polska odwraca oczy" Justyny Kopińskiej. Partnerka Trynkiewicza wyznała, że najpierw mordercę poznała przyjaciółka Anny, która jako socjolog badała przestępców skazanych na karę śmierci i miała być "pod wrażeniem" przestępcy. W 2010 roku Anna uznała, że czuje się samotna, brakuje jej szczerej rozmowy i na co dzień nie spotyka "delikatnych" mężczyzn, dlatego napisała do Trynkiewicza list. Pisała głównie o sobie, że jest w trakcie rozwodu, nie ma przyjaciół i nie ufa ludziom. Odpisał jej od razu.

Jak wyznała żona seryjnego mordercy, o zbrodnie zapytała go dopiero po dwóch latach znajomości. Przyznał jej się do zabicia chłopców, ale "sam nadal nie wie, dlaczego" to zrobił. Dalej padają szokujące dla większości odbiorców słowa:

Teraz planujemy dziecko z Mariuszem. Na razie widzenia są w obecności strażników, więc nie mogliśmy skonsumować związku w pełny sposób, ale to jest wisienka na torcie. A mówiąc o torcie - na naszym ślubie był pyszny tort kawowy. Moja teściowa (miała wówczas 82 lata - red.) przywiozła też roladę śmietankową oraz serniczek. (...) Był stół nakryty zielonym obrusem, a przed nim ustawione krzesełka. Mariusz pięknie wyglądał w czarnych spodniach i śnieżnobiałej koszuli. Pani z urzędu stanu cywilnego była bardzo miła, nawet uściskała mamę. Po ślubie siedzieliśmy sobie przy stole jak w kawiarni. Mama powtarzała, jak bardzo jest szczęśliwa, że Mariusz się wreszcie ustatkował. […] Jestem dumna z bycia panią Trynkiewicz.

Kobieta ma nadzieję, że po wyjściu z więzienia wezmą ślub kościelny i pojadą w podróż poślubną do lasu w Piotrkowie - tym samym, do którego wywiózł ciała swoich ofiar. Las ma mu się kojarzyć z przyjemnymi chwilami z dzieciństwa, a nie z tym, jak okrutnych zbrodni się dopuścił. - On już więcej nie będzie dotykał chłopców, bo ma mnie - uważa kobieta.

Brat Krzysztofa zmarł 10 lat po zbrodni. Obwiniał się o to, że nie poszedł z nim i jego kolegami nad jezioro, gdzie spotkali Trynkiewicza

W 2014 roku, po 25 latach milczenia, mama Wojtka w rozmowie z Markiem Juśkiewiczem z "Faktu" zgodziła się opowiedzieć o tym, co działo się w lecie 1988 roku. Zofia Pryczek przyznała, że do tej pory nie potrafi opanować emocji, jakie wiążą się z tą sprawą. Opisała, że w dniu zaginięcia było bardzo gorąco, a ona razem z synem pojechała na działkę. W pewnym momencie chłopiec powiedział jej, że idzie się wykąpać i pobiegł przed siebie. - Wierzył ludziom. To go zgubiło. Ten potwór wydobył od niego wszystkie informacje o rodzinie, omotał, a później zabił - mówiła pani Zofia.

Na pytanie o to, czy wybaczy Trynkiewiczowi, Zofia odpowiedziała, że straciła to, co miała najcenniejszego w życiu i takiej krzywdy nie można wybaczyć. Miejsce, w którym Trynkiewicz porzucił ciało Wojtka, zostało upamiętnione przez panią Zofię białym krzyżem. Stoi on dwa metry od drogi z Piotrkowa, przy leśnym dukcie.

Mama Wojtka już nie żyje. Zmarł też ojciec Krzysztofa, a także jego starszy brat - który odszedł 10 lat po zbrodni dokonanej przez Trynkiewicza. Jak opisał policjant Sielski, miał on wyrzuty sumienia. Uważał, że mógł uratować brata i kolegów, ale tragicznego dnia nie poszedł z nimi nad jezioro.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.