Krwawego Maruszeczki szukała cała Polska. Wpadł, bo "wódka go zgubiła". "Policjantów mi nie żal"

Wiktoria Beczek
Nikifor Maruszeczko zabijał zaledwie przez kilka miesięcy - od października 1937 do stycznia 1938 roku. Zasłynął niezwykle skutecznymi i wielokrotnymi ucieczkami przed policją. Wpadł przez przypadek, bo - jak zeznawał - jego nieszczęściem było to, że lubił sobie popić. - Żal mi osób uczciwych, bo były one niewinne. Policjantów mi nie żal, bo mnie stale prześladowali - mówił podczas procesu.

Była noc z 15 na 16 stycznia 1938 roku. W sali hotelu Pod Orłem w Białej koło Bielska odbywała się zabawa karnawałowa cechu krawieckiego. Przed północą w hallu pojawił się nieznany nikomu, pijany mężczyzna i zaczepiał przechodzących gości hotelu. 

Jeden z uczestników zabawy udał się na komisariat policji, z którego na miejsce awantury oddelegowano posterunkowego Miecińskiego. Przed hotelem policjant podszedł do mężczyzny, którego chciał wylegitymować. Intruz był jednak na tyle przytomny, że odskoczył i - jak relacjonował "Kurier Wieczorny" 17 stycznia - "zasypał policjanta gradem kul". W upojeniu alkoholowym nie trafiał celnie - tylko jedna kula dosięgła Miecińskiego, przebijając mu policzek i wychodząc nad uchem. 

Wtedy do akcji wkroczyło kilku taksóweki przygodni goście. Szofer Międzybrodzki miał podstawić nogę mężczyźnie, dołączył restaurator Rączka, który wyrwał mu broń. A szoferzy Jańcza i Adamczyk oraz portier Schindler pospieszyli na pomoc. "Awanturnika pobito do krwi, robiąc mu wymówki, że mógł zabić policjanta. Sądzono bowiem początkowo, że uczynił to w stanie pijanym, nie zdając sobie z tego sprawy" - pisano.

Taksówkarze zaprowadzili rzeczonego awanturnika na komisariat policji w Białej, gdzie mężczyzna przedstawił się jako Florian Nikifor Maruszeczko. "Obecni w czasie przesłuchania szoferzy oraz funkcjonariusze policji ze zdumieniem oraz przerażeniem poczęli przyglądać się groźnemu, niemal legendarnemu bandycie. Funkcjonariusze policji początkowo nie dowierzali jego słowom, przypuszczając, że pijany gość kpi sobie z nich" - relacjonował "Kurier". 

Nikifor MaruszeczkoNikifor Maruszeczko Siedem Groszy

Policja nie mogła się nadziwić, że oto podczas zabawy karnawałowej w Białej złapano przestępcę znanego w całej Polsce, zwanego nawet "Krwawym Maruszeczką". Zatrzymany "robił wrażenie człowieka uczciwego, a jedynie mocno pijanego", był też spokojny i chętnie opowiadał ze szczegółami o swoich zbrodniach. Na uwagę, że "teraz sobie posiedzi", Maruszeczko odpowiedział: - O nie! Ale wyniosę się na tamten świat.

Gdy zaś pytano go, dlaczego - po niejednej policyjnej zasadzce, z której uciekł - dał się ująć szoferom, odpowiadał zaś z rozbrajającą szczerością:

To tylko przez przypadek! Moim nieszczęściem jest bowiem, że lubię sobie popić. Wódka mnie zgubiła, bo byłem fest pijany. Nigdy byście mnie nie schwytali.

Pierwsze morderstwo. "Pierunie, strzelaj!"

Nikifor Maruszeczko wkroczył na drogę przestępczą już jako nastolatek. Po wyjeździe z rodzinnej wioski próbował uczciwej pracy, sam wspominał później, że sprzedawał gazety, książeczki z piosenkami i kalendarzyki. Skromne zarobki nie pozwalały jednak na samodzielne utrzymanie, więc Maruszeczko postanowił kraść, a gdy udało mu się ukraść rewolwer - dokonywać napadów. Szybko po raz pierwszy trafił na kilka miesięcy do poprawczaka, później pozbawiano go wolności jeszcze kilkakrotnie, ale nigdy na tak długo, by odstraszyć go od kradzieży. Panicznie bał się natomiast, że jako recydywista zostanie umieszczony w słynnym więzieniu w Koronowie, gdzie skazanych - jak słyszał - męczą i mordują. 

Krwawą passę, która "rozsławiła" go na całą Polskę, rozpoczął w 26 października 1937 roku w Katowicach. Wraz z kolegą - śledczy uważali, że był to Władysław Sparzyński, ale Maruszeczko kategorycznie temu zaprzeczał - zaczepiał w parku Kościuszki kobiety pełniące usługi seksualne, a jedna z nich była kochanką Jerzego Rottera [również jako Rother - red.]. Przestępca twierdził, że znał Rottera, bo był on konfidentem policji i rzekomo rozpowiadał, że Maruszeczkę zabije. Uważał też, że Rotter przyczynił się do zatrzymania jego dwóch kolegów, ale utrzymywał, że zajście w parku wynikło przypadkowo.  Jeden ze świadków zeznał, że oskarżony szczególnie nie znosił policyjnych wtyk i mówił, że "musi wszystkich kapusiów wystrzelać". 

Kiedy przechodził obok [Stefanii] Pabiszówny, ta rzuciła pod jego adresem zelżywy wyraz wobec czego kopnął ją i począł bić. Na jej krzyk nadbiegł Rotter. Rotter zamierzał rzucić się na niego z nożem, wobec czego Maruszeczko ostrzegł go, a następnie strzelił na postrach. Rotter wydrwił go wówczas, mówiąc, że posługuje się straszakiem. Strzelił wówczas ponownie i zabił Rottera. Maruszeczko twierdzi jednak stanowczo, że nie on zajście sprowokował i nie miał tego zamiaru, a później musiał się już tylko bronić, obawiając się wydania go przez Rottera policji

- opisywała później prasa. 

- Powiedziałem do niego: "Odejdź, nie zaczynaj ze mną, bo szkoda ciebie!". Rotter na to krzyknął: "Pierunie, strzelaj! To i tak jest straszak". Wtenczas wystrzeliłem na postrach, a gdy Rotter począł mnie gonić, wystrzeliłem znowu i Rotter upadł - zeznawał sam Maruszeczko. 

W trakcie zajścia ranny został też Antoni Fornalczyk, który wychodził z domu po drugiej stronie ulicy. Fornalczyk był woźnym sądowym i miał na sobie mundur. Maruszeczko w obawie, że to policjant, oddał w jego kierunku dwa strzały, jeden trafił w klatkę piersiową. 

Maruszeczko zabił po raz pierwszy i z drobnego opryszka stał się przestępcą z listy najbardziej poszukiwanych ludzi w kraju. Próby schwytania go wciąż kończyły się jednak niepowodzeniami. Po zabójstwie katowickiego sutenera wymknął się policji. Ranny w obławie został Sparzyński, choć miał być zupełnie niewinny. 

Drugie morderstwo. "Przyznaję się, bom go zabił"

Maruszeczko ze swoim kompanem Józefem Kaszewiakiem zbiegł do Krakowa i - o czym, ku zdumieniu swojego obrońcy, sam poinformował podczas procesu - 5 grudnia dokonał tam drugiego zabójstwa. Jego ofiarą padł tym razem Władysław Jung [również jako Junk - red.], wywiadowca policji. - Czy Maruszeczko przyznaje się do zamordowania Junga, gdyż jest mu to obojętne? - pytał przewodniczący składu sędziowskiego. - Dlaczego obojętne? Przyznaję się, bom go zabił - odpowiedział oskarżony - jak relacjonowano - ze łzami w oczach. 

Gdy Maruszeczko przyznał się do zabójstwa Junga, choć prokurator nie stawiał mu zarzutów w tej sprawie, obrona wniosła o zbadanie jego stanu umysłowego. 

Trzecie morderstwo. "Ślązacy, wy pieruńskie Hanysy"

Już dzień później, 6 grudnia, Maruszeczko dokonał napadu rabunkowego na restaurację Józefa Gałuszki w Katowicach. Postrzelił właściciela lokalu, jego żonę Wiktorię i klienta Józefa Białasa, a zrabował utarg dzienny, rewolwer i zegarek z łańcuszkiem. Gałuszkowa na skutek odniesionej rany zmarła dwa tygodnie później. 

Restaurator Gałuszko zeznał w trakcie procesu, że Maruszeczko wrócił się do jego lokalu po zapałki i zwrócił się do niego słowami: "Ślązacy, wy pieruńskie Hanysy". Gałuszko odpowiedział mu wówczas: "My jesteśmy Polakami, a ty co jesteś: Gorol, orgesz [od niemieckiej bojówki Organisation Escherich - red.] lub Rus?". Na takie dictum przestępca zaczął strzelać.

Świadek Józef Białas: - Wszedłem jak do kościoła, a ten bez niczego, za nic strzelił! I zrobił mnie dziadem!

Świadek dodał, że - wbrew temu, co pierwotnie zeznał - Maruszeczko nie ukradł mu 60 zł. Pieniądze znalazły się bowiem w dziurawej kieszeni. 

Czwarte morderstwo. "Bąk po kilku chwilach skonał"

16 grudnia Maruszeczko i Kaszewiak bawili w Warszawie. Policjant Franciszek Mazur zeznał, że "wydali mu się podejrzani wskutek tego, że jeden z nich, idąc, stale zasłaniał drugiego". Funkcjonariusze postanowili ich wylegitymować i wówczas przestępcy zaczęli uciekać. 

- Był jeszcze ruch na ulicy i było ciemno. W pewnej chwili usłyszałem wystrzał i straciłem uciekających z oczu. Zauważyłem, że Bąk stoi i trzyma się ręką za piersi. Po chwili zaczął się chwiać. Wtedy zrozumiałem, że został ranny. Ponieważ straciłem z oczu uciekających, zrezygnowałem z dalszego pościgu zająłem się rannym. Wszelka pomoc była spóźniona, gdyż śp. Bąk po kilku chwilach skonał - opowiadał w sądzie Mazurek. 

Policjant Henryk Bąk był czwartą ofiarą śmiertelną Maruszeczki, który po dokonaniu morderstwa uciekł z Warszawy. Razem ze swoim kompanem ukrył się w Białobrzegach u ojca Kaszewiaka, gdzie namierzyła ich policja, ale i tym razem nie dali się złapać. 

"Wreszcie osaczeni ciaśniej bandyci na szosie pod Szydłowcem sterroryzowali Jana Karteta i zajęli jego wóz. Kartet siedział z Kaszewiakiem z tyłu. Maruszeczko powoził. Nadjeżdżający patrol policji, domyślając się, że dwaj osobnicy siedzący z tyłu są poszukiwanymi bandytami, nie strzelali do Maruszeczki, który zbiegł. Kaszewiak i Kartet padli ranni, po czym dnia 2 stycznia Kaszewiak zmarł z ran w szpitalu" - opisywała prasa. 

Gazety spekulowały, że Maruszeczko po wymknięciu się obławie - a był na prowincji, lekko ranny w głowę - zamarznie w lesie lub czyjejś szopie. Ten jednak po kilku tygodniach znów wypłynął - na balu karnawałowym w Białej, w hotelu "Pod Orłem". 

Pierwsza rozprawa. "Byłem pijany... Może wysoki sąd to uwzględni?"

Maruszeczkę po przypadkowym ujęciu osadzono w areszcie policyjnym w Bielsku, skąd po kilku dniach odwieziono go do więzienia sądowego w Wadowicach. W połowie lutego 1938 roku przestępcę pod eskortą policyjną i skutego łańcuchami przewieziono do Warszawy na rozprawę ws. zabójstwa Henryka Bąka. Jak relacjonował "Kurier Wieczorny", Maruszeczko nie miał obrońcy, sam przyznawał się do przewin. "Jeżeli się niekiedy broni, to czyni to z niedbałą nonszalancją" - pisano.

Podczas rozprawy starszy wywiadowca Sierakowski, który przesłuchiwał wcześniej Maruszeczkę, mówił:

Maruszeczko poprosił mnie w pewnej chwili, żebym nie protokołował tego, co mówi i oświadczył: "Kto do mnie się zbliżał, szukał śmierci. Miałem zasadę, żeby strzelać do każdego, kogo podejrzewałem, że mnie zamierza zatrzymać. Strzelałem zawsze z bliska, żeby nie chybić. Wiedziałem, że mi to ułatwi ucieczkę, bo jeżeli zabiję człowieka, to inni będą go ratować, a ja ucieknę. Żałuję, że nie udało i się zabić policjanta w Białej, bo wtedy bym uciekł.

Nikifor MaruszeczkoNikifor Maruszeczko Kurier Wieczorny

Rozprawa trwała zaledwie półtorej godziny. Skład sędziowski uznał, że "wina Maruszeczki nie ulega żadnej wątpliwości" i nie znalazł okoliczności łagodzących. Gdy sędzia zapytał oskarżonego, czy ma coś do powiedzenia, ten odparł:

- Bo ja wiem? Byłem pijany... Może wysoki sąd to uwzględni?

Nie uwzględnił. Maruszeczkę skazano na śmierć z pozbawieniem praw publicznych i obywatelskich na zawsze.

Druga rozprawa. "Policjantów mi nie żal"

Kilka dni później Maruszeczkę przewieziono do Katowic, gdzie odbywała się kolejna rozprawa. Do uczestniczenia w procesie było tylu chętnych, że szybko zabrakło kart wstępu. Na widowni miały zasiadać głównie "panie z towarzystwa w cennych futrach i z brylantami na palcach". Podczas drugiego procesu - odnotowali dziennikarze - przestępca odpowiadał "swobodnie, z cynicznym uśmiechem", jednocześnie miał zasnąć w trakcie odczytywanie akt. Dowcipkował też z eskortującymi go policjantami. 

"Urzędnicy i funkcjonariusze policyjni, którzy z racji swojego urzędu stykać się muszą z Maruszeczką, nie mogą pozbyć się pewnego makabrycznego uczucia. Każdy bowiem zdaje sobie sprawę, że Maruszeczko już wykreślony jest z listy ludzi żyjących. Śmiech i swoboda, jaką okazuje skazaniec, denerwuje każdego, zwłaszcza dlatego, że jak już wiadomo, Maruszeczko z wyglądu i zachowania jest sympatyczny. Kto go zobaczy, nie przypuszczałby, że to jest wielokrotny morderca" - pisał "Kurier Wieczorny". 

Przewodniczący składu sędziowskiego pytał Maruszeczkę, czy żałuje swoich czynów.

Żal mi osób uczciwych, bo były one niewinne. Policjantów mi nie żal, bo mnie stale prześladowali. Gdy po śmierci matki wyszedłem z domu, chciałem uczciwie pracować. Starałem się sprzedawać na ulicach w Krakowie gazety. Policja przeszkadzała mi zarabiać uczciwie, musiałem więc kraść. Do domu pracy nie chciałem pójść, bo tam ludzi męczą i mordują. Zdaję sobie sprawę, że czeka mnie kara śmierci

- mówił 25-latek.

Katowicki sąd wydał taką samą decyzję, jak sąd warszawski - skazał Maruszeczkę na śmierć.

Nikifor MaruszeczkoNikifor Maruszeczko Światowid

Prawdziwe przyczyny zła

Podczas katowickiej rozprawy Maruszeczko miał obrońcę z urzędu - dr. Zdzisława Arzta [również jako Arct - red.]. Mecenas, choć wiedział, że "broni straconej placówki" i życia Maruszeczki nie uratuje, to chciał przedstawić opinii publicznej "prawdziwe przyczyny zła". "Zdaniem jego, gdyby nie przypadek, że Maruszeczko zdobył broń, nigdy nie byłby bandytą, poza tym, jak się dowiadujemy, obrońca poruszy na rozprawie tak zagadnienie więziennictwa polskiego, jak również sprawę naszej opieki społecznej. Chodzi przecież o to, by w przyszłości społeczeństwo polskie więcej uwagi poświęciło tym zagadnieniom i przeciwdziałało wychowywaniu się bandytów i przestępców" - pisano w prasie. 

Podobnego zdania byli doświadczeni funkcjonariusze więzienni. Uważali, że takich jak Maruszeczko przypadkowych bandytów "mamy w Polsce tysiące". "Gdy podobny przypadek zdarzy się innym przestępcom, to i oni pójdą w jego ślady, chociaż z góry są przekonani, iż taka kariera skończyć musi się szubienicą" - opisano.

W sobotę rano 6 sierpnia 1938 roku w wadowickim więzieniu wykonano wyrok śmierci na Nikiforze Florianie Maruszeczce. 

***

Przy pisaniu korzystałam z prasy zdigitalizowanej w Jagiellońskiej Biblioteki Cyfrowej i Śląskiej Biblioteki Cyfrowej: "Kuriera Wieczornego", "Polonii", "Siedmiu Groszy", "Katolika", "Nowej Rzeczpospolitej" i "Światowida".

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.